Przewidywany wzrost gospodarczy na poziomie 2,2 proc. to stanowczo zbyt dużo jak na czasy europejskiego kryzysu. Gdy minister finansów przyjmie zbyt optymistyczne założenia makroekonomiczne, to potem budżet dostanie mniej z podatków, ale za to trzeba będzie więcej wydać, choćby na zasiłki na bezrobotnych. W razie czego można oczywiście wstrzymać budowę dróg i obciąć wydatki na bezrobocie czy zbrojenia. Jeśli spowolnienie gospodarcze nie przerodzi się w recesję, wizerunkowo wszystko może być dobrze. A jak dalej będzie źle, to znowu podniesie się jakiś VAT, coś tam się urwie z przywilejów, podniesie jakieś opłaty i rząd dotrwa do końca kadencji.
W czasach zbliżającego się kryzysu oczekiwałbym jednak od rządu działań mających pomóc firmom. Przy poprzedniej fali kryzysu szykowano jakieś plany gospodarcze, ustawy. A teraz? Wystarczy przypomnieć choćby los ustawy deregulacyjnej ministra Gowina. To mógłby być impuls wspomagający rozwój. Tymczasem od przedstawienia projektu do jego zatwierdzenia przez rząd minęło około ośmiu miesięcy. Jeżeli tyle czasu potrzeba rządowi na wewnętrzne załatwienie tej ustawy, to jak długo będzie ona przechodzić przez Sejm? Podobnie rzecz się ma z pomysłami wicepremiera Pawlaka na to, jak ulżyć firmom. Pomysły te blokuje minister Rostowski. I tak rząd trwa, czekając, aż kanclerz Angela Merkel na tyle poprawi niemiecką gospodarkę, że uratuje i nasze firmy.