W sobotę wieczorem „Newsweek" na swojej stronie internetowej w lakonicznej informacji podał, że w czasie ostatniego posiedzenia rządu zderzyli się premier Donald Tusk i minister sprawiedliwości Jarosław Gowin. Premier zapowiedział, że ogłosi nałożenie podatku ZUS na t.zw umowy śmieciowe (czyli umowy zlecenia i o dzieło), Gowin  skrytykował premiera.

Oczywiście pomysł jest śmieciowy, ale nie dam głowy, czy wyląduje w koszu. Jeśli nie, to niewątpliwie dotknie najbardziej ludzi młodych i o najniższych dochodach. Albo stracą pracę, albo jej nie znajdą, albo będą mieli obniżone zarobki, bo nie ma cudów – pracodawcy i zleceniodawcy nie wezmą nowego podatku na siebie, a na pewno nie całość. Te umowy, fałszywie nazywane „śmieciowymi" (stąd konsekwentnie stawiam cudzysłów) są jedną z najpowszechniej stosowanych metod ratowania rentowności przez pracodawców i dochodów przez pracowników w warunkach spowolnienia gospodarczego i wysokich obciążeń podatkowych kosztów pracy (pamiętajmy, że niedawno wzrosła składka rentowa płacona przez pracodawców).

Często umowy „śmieciowe" są jedyną szansą na pracę. To prawda, są niskie i nie dają zabezpieczenia socjalnego, ale gdy wzrost gospodarczy jest słaby, a bezrobocie dobiło do 13 procent , pojawia się natychmiast pytanie, czy lepsza taka praca i płaca, czy żadna. Jeśli premier zrealizuje swój zamiar, zadowolone będą jedynie związki zawodowe, które, jak to związki, zainteresowane są jedynie sytuacją swoich członków, a ci mają problem z wyegzekwowaniem podwyżek, gdy pojawiła się „śmieciowa" konkurencja. No i na koniec – nie mam wątpliwości, że przynajmniej część pracodawców ucieknie wówczas w szarą strefę.

Pytanie, w takim razie po co ta idea. Zapewne ze względów fiskalnych. Jeśli tak, to podsuwam lekturę ciekawego komentarza znanego ekonomisty amerykańskiego Martina Feldsteina (Project Syndicate, 30.9). Otóż Feldstein uważa, że efektywną metodą poprawy stanu budżetu (dług ponad 100 proc. PKB, deficyt ponad 1100 mld dol. czyli 7 proc. PKB), byłoby - zamiast podnoszenia podatków - ograniczenie tak zwanych wydatków podatkowych, czyli w naszej terminologii ulg i zwolnień. I uwaga: Feldstein wiedząc, że likwidacja ulg może być równie trudna jak klasyczne zmniejszenie wydatków, proponuje zachowanie wszystkich ulg, ale ograniczenie ich sumarycznej wysokości (korzyści) dla gospodarstwa domowego, czy szerzej - podatnika.

W Polsce wiceminister finansów Maciej Grabowski publikuje do dwóch lat niezwykle ciekawy raport o wartości preferencji podatkowych w Polsce. Ostatni z grudnia 2011 roku opisuje sytuację w roku 2010. Łączną wartość tych ulg wyliczono na 73,8 mld złotych, 5,2 procenta PKB, czyli tyle, ile wynosił deficyt finansów publicznych w 2011 roku, przy czym wartość tylko części ulg została oszacowana. Oczywiście, można powiedzieć, że ozusowanie umów „śmieciowych", to także forma likwidacji ulg („wydatku podatkowego"). Ale – po pierwsze - gospodarczo i społecznie wyjątkowo szkodliwa, w sytuacji, gdy można na podstawie listy Grabowskiego skonstruować kilka innych, mniej paskudnych rozwiązań. I po drugie – to metoda siekierzasta, na zasadzie albo, albo. Feldstein jest bardziej pragmatyczny ze swoją ideą zachowania ulg, ale nałożenia sumarycznego ograniczenia. W Polsce , gdzie ulgi są rozproszone po różnych podatkach, nie byłoby to łatwe, ale wydaje mi się możliwe. Natomiast siekiera to narzędzie, którym nie należy wymachiwać bez sensu.