Z jednej strony wynika to ze słabej koniunktury w gospodarce. Firmy wciąż mało inwestują i pozostają przy tradycyjnych formach finansowania. Z drugiej zaś strony właścicieli przed giełdową emisją zniechęcają niskie wyceny akcji, a więc i potencjalnie relatywnie mniejsze wpływy dla spółki. W takiej sytuacji korzystają firmy już notowane, dla których przeprowadzenie emisji na rynku wtórnym jest nie tylko tańsze, ale też łatwiejsze. Na przestrzeni ostatnich dwóch lat „stare" spółki pozyskiwały przeciętnie ponad dwa razy więcej pieniędzy niż nowi emitenci.
Ale prawdziwy renesans przeżywa rynek obligacji korporacyjnych, o czym świadczy stale rosnąca zarówno liczba emitentów jak i sama wartość emisji. Boom na tym rynku to paradoksalnie również efekt kryzysu. Finansowanie w banku zwłaszcza dla mniejszych podmiotów jest wciąż trudno dostępne. Dość powiedzieć, że wartość kredytów inwestycyjnych spadła w ubiegłym roku po raz pierwszy od prawie 10 lat. Emisja obligacji w takich warunkach jest zabiegiem optymalnym. I wydaje się, że to jeszcze nie koniec obligacyjnego eldorado. Inwestorzy chętnie kupią obligacje korporacyjne, głównie dużych niezadłużonych firm, które są nie tylko wyżej oprocentowane niż papiery skarbowe, ale też ich wiarygodność kredytowa jest większa niż niejednego państwa, nawet wysoko rozwiniętego. Szkoda tylko, że te najpewniejsze oferty z uwagi na wysoki nominał nie są dostępne dla przeciętnego zjadacza chleba. Ten może wybierać w obligacjach mniejszych firm, które mogą okazać się wątpliwej jakości i kłopot gotowy. Próbkę tego mieliśmy zresztą kilka miesięcy temu, gdy padały firmy budowlane. Emitowanie obligacji o nominale kilkudziesięciu tysięcy, a nawet miliona złotych z pewnością nie służy też rozwojowi wtórnego rynku obligacji.