Takie „werbalne interwencje" nic nie kosztują, a pokazują, że dobro gospodarki leży na sercu sternikom naszej polityki monetarnej. Uciszają też ambitnych polityków, którzy od czasu do czasu wzywają NBP i RPP do większej aktywności w pobudzaniu gospodarki.
Ale o tym, jakie są rzeczywiste możliwości obrony złotego, najlepiej świadczy wypowiedź prezesa NBP Marka Belki w czasie wczorajszej debaty o perspektywach przystąpienia Polski do strefy euro. Zasugerował on, że wobec Polski należy zrobić wyjątek i zaprosić nas do przyjęcia euro bez obowiązku stabilizowania przez dwa lata kursu naszej waluty w „poczekalni", jaką jest mechanizm ERM2. Zgodnie z unijnymi traktatami, w tym czasie kurs złotego nie mógłby odchylać się od określonego poziomu o więcej niż 15 proc.
W tej chwili mamy ponad 80 mld euro rezerw walutowych, a średnie dzienne obroty na rynku złotego to kilkanaście miliardów euro. W przypadku ataku agresywnych funduszy spekulacyjnych, rezerwy NBP wystarczyłyby może na tydzień interwencji. Wiadomo, że ze spekulantami trudno jest wygrać. Przekonał się o tym rząd Wielkiej Brytanii, kiedy w 1992 r. musiał wycofać funta szterlinga z ERM po ataku funduszy George'a Sorosa. Ale Soros wiedział, że brytyjska gospodarka jest w kiepskim stanie i przyjętego kursu nie da się obronić w warunkach wysokiej inflacji i stóp procentowych.
Może więc sugerując „elastyczną interpretację traktatów", tak naprawdę Marek Belka wskazuje po prostu na słabość naszej gospodarki? A może po prostu to spóźniony żart primaaprilisowy.