Działania szefa urzędu zmierzające do oddzielenia tych, którzy rzeczywiście szukają pracy, od tych, którym status bezrobotnego potrzebny jest tylko do ubezpieczenia społecznego, napotkały ostry sprzeciw lokalnych polityków.
Powód jest oczywisty. Politycy uznali to za działanie skierowane przeciw wyborcom, nawet jeśli ci naciągają innych na opłacanie składek na NFZ.
Nyski przykład dobrze ilustruje nierozwiązany od lat problem tego, jak klasyfikować osoby bez pracy. W polskiej statystyce mamy dwa wskaźniki bezrobocia, tzw. oficjalną stopę, która jest z reguły wyższa o kilka punktów procentowych od tej drugiej bazującej na Badaniu Aktywności Ekonomicznej Ludności (BAEL). I to ona lepiej oddaje rzeczywisty stan na rynku pracy. Żeby było jeszcze ciekawiej, sprawa nyska dzieje się w chwili, gdy resort pracy chce modernizować urzędy pracy, by stworzyć z nich prawdziwe agencje ułatwiające zdobycie zajęcia.
Działania lokalnych polityków z Nysy znajdują też, niestety, odzwierciedlenie na polskiej scenie politycznej. Najlepszym przykładem jest bodaj to, jak rząd podchodzi do zmian w systemie emerytalnym, a właściwie w otwartych funduszach emerytalnych. Próba kolejnego cięcia składki do funduszy napotka zapewne mniejszy opór społeczny niż np. zmiany w emeryturach górników. Dlatego politycy poczynają tu sobie tak odważnie.
A ile razy słyszeliśmy o konieczności stworzenia katalogu podstawowych usług medycznych, który pokazałby, na co naprawdę stać budżet w ramach płaconych składek? Na obietnicach zwykle się kończy, bo po co właściwie go tworzyć? Przecież to tylko ryzyko politycznych strat. Lepiej konserwować obecny stan i się oszukiwać, że państwo zapewnia dostęp do wszystkich świadczeń.