To dobrze – inna decyzja, której konsekwencją byłaby konieczność zwrotu 400 mln złotych, oznaczałaby bankructwo przewoźnika.

Brukseli jednak pochłonęło przygotowanie decyzji dwa razy więcej czasu niż zazwyczaj. Płynie z tego wniosek, że była ona daleka od rutynowej. Plan restrukturyzacji linii, który przygotowuje zarząd LOT pod wodzą Sebastiana Mikosza, musi więc być dopracowany w najdrobniejszych szczegółach. Musi też dawać gwarancję, że spółka będzie w stanie pożyczone pieniądze zwrócić. I nie może koncentrować się wyłącznie wokół cięcia kosztów, ale powinien zmierzać do przywrócenia rentowności spółki. LOT przynosi straty już od pięciu lat – jeśli w programie naprawczym nie znajdzie się wiarygodny pomysł na zarabianie pieniędzy, wczorajsza decyzja będzie tylko odroczeniem wyroku.

LOT potrzebuje bowiem znacznie większej pomocy niż te 400 mln złotych. Jeśli jej nie dostanie (a decyzja KE w tej sprawie uzależniona będzie od oceny planu naprawczego), szybko wrócimy do sytuacji, gdy spółka bliska była upadku. I choć koszty tego bankructwa dla gospodarki mogą okazać się znaczne, to trudno oczekiwać, żeby państwo ratowało LOT za wszelką cenę. Linia lotnicza nie jest spółką o strategicznym znaczeniu dla gospodarki.

Rynek lotniczy nie znosi próżni i zwolnione przez LOT miejsce szybko zagospodarują konkurenci. A że bilety lotnicze przez jakiś czas będą droższe? Trudno. Lepiej dopłacić, niż patrzeć, jak polski rząd wyrzuca setki milionów złotych na ratowanie spółki, która na to nie zasługuje.