Mija właśnie rok od momentu, kiedy pojawiły się w gospodarce pierwsze przekonujące sygnały nadchodzącego spowolnienia. Od tego czasu prognozy wzrostu w Polsce zostały obniżone przez prawie wszystkie liczące się ośrodki analityczne, a niemal każda negatywna niespodzianka po stronie publikowanych danych była i jest interpretowana jako zapowiedź dalszego osłabienia aktywności.
Początkowo alarmistyczny ton komentarzy prasowych oraz ekonomistów był jak najbardziej uzasadniony, tym bardziej że wcześniejsze prognozy zarówno na 2012, jak i 2013 rok były wyjątkowo optymistyczne. Niemniej można odnieść wrażenie, że niepostrzeżenie weszliśmy w fazę nadmiernego i jednocześnie samonapędzającego się defetyzmu. Obecne spowolnienie trwa na tyle długo i jest na tyle gwałtowne, że nawet najwięksi optymiści skapitulowali i dostosowali swoje prognozy do gorszych wyników gospodarczych. Dla większości odbiorców prognoz może to tworzyć (w mojej ocenie błędne) wrażenie, że szanse na ożywienie coraz bardziej się oddalają.
Ostatnie dane pokazują ok. 0,5-proc. wzrost w I kwartale, ale w ostatnim kwartale roku PKB może rosnąć już w 2-proc. tempie
Najlepszym przykładem jest choćby ton komentarzy rynkowych oraz prasowych po publikacji wstępnych danych o wzroście gospodarczym w pierwszym kwartale. Gdy okazało się, że wzrost wyniósł 0,4 procent, a nie jak przewidywano 0,7 procent, część komentatorów potraktowała to jako olbrzymią i bardzo niepokojącą niespodziankę. W rzeczywistości jednak, choć co prawda pierwszy kwartał był rzeczywiście słaby, trudno uzyskany wówczas wynik uznać za coś, co bardzo istotnie zmieniałoby perspektywy ożywienia gospodarczego. Tym bardziej że słabość danych z ostatnich miesięcy zapewne częściowo można zrzucić na karb jednorazowych – choć trudnych do precyzyjnego oszacowania – czynników, w tym na przykład gorszych warunków pogodowych. Nie próbuję umniejszać głębokości spowolnienia ani nie twierdzę, że zniknęła niepewność dotycząca przyszłego tempa wzrostu w kraju. W rzeczywistości prognozy, z którymi się identyfikuję, były od niemal dwóch lat niższe od konsensusu, a często należały do najniższych na rynku. Wciąż uważam, że ożywienie będzie stopniowe i wcale nie jest przesądzone. Niemniej odnoszę wrażenie, że wiele pojawiających się komentarzy opiera swój pesymizm na historycznych danych, a nie na informacjach wybiegających w przyszłość. Kierowanie się takimi przesłankami to błąd, który doprowadził wcześniej do nadmiernie optymistycznych przewidywań na 2012 rok.
Szukanie dołka
Dla osób próbujących analizować lub – co gorsza – przewidzieć wydarzenia gospodarcze najtrudniejszym zadaniem jest określenie, kiedy i w jaki sposób może dojść do zmiany trendu. Jest to trudne z kilku powodów, ale jednym z nich jest po prostu tendencja ekonomistów (i nie tylko ekonomistów) do automatycznego zakładania, że przyszłość będzie podobna do teraźniejszości. Ponieważ polskie dane od dłuższego czasu zaskakują negatywnie, trudno z uporem stać przy scenariuszu ożywienia. Drugi powód, dla którego zmiana trendu jest trudna do przewidzenia, jest związany z tym, że wbrew temu, co wydaje się oczywiste po fakcie, informacje dostępne ex ante nigdy nie są jednoznaczne. Niemniej mając to wszystko w pamięci, wciąż można się pokusić o stwierdzenie, że większość pesymistycznych komentarzy z ostatnich miesięcy zbyt wiele uwagi poświęca historycznym danym, a zbyt rzadko ma charakter spoglądania w przyszłość.