I raczej nie do końca słusznie. Oczywiście z racji poszukiwania inwestora dla naszego LOT. Pokazuje dramatyczną różnicę sytuacji polskiego przewoźnika i Portugalczyków.
TAP: linie przynoszące zysk, ze świetną siatką połączeń nastawioną na Amerykę Południową i Afrykę. I kilkunastu chętnych na zakup przewoźnika w poprzednim, zimowym podejściu. Owszem, zakończyło się ono niepowodzeniem, lecz raczej z przyczyn proceduralnych niż czysto biznesowych. I polski LOT: ze stratami, podczas trudnej restrukturyzacji, z drżeniem serca czekający na akceptację Brukseli w sprawie udzielonej przez rząd pomocy. A także bez odpowiedzi na pytanie, jaką linią lotniczą tak właściwie ma być.
Nic zatem dziwnego, że nawet pogłoski o zainteresowaniu LOT ze strony jakiegokolwiek inwestora często stają się medialną bombą. Tylko że niestety – rzadko kiedy pogłoski przeistaczają się w realne negocjacje, teraz także chętnych chcących poważnie rozmawiać o kupnie LOT jest jak na lekarstwo. Dlatego przed naszym przewoźnikiem są tylko dwie możliwości. Albo wysiłki zarządu firmy dadzą skutek, LOT odzyska choć trochę wigoru i stanie się bardziej atrakcyjny dla potencjalnych kupców. Bo o tym, żeby linie pozostały w rękach państwa, na szczęście już nikt nie myśli. Albo – co zresztą już kiedyś sugerował premier – trzeba będzie nauczyć się żyć bez narodowego przewoźnika. A naszym rynkiem już na całego zaczną rządzić tanie linie. Ze wszystkimi swoimi zaletami i wadami.