Ostatnie kilka lat upłynęło w Polsce w przekonaniu, że nasza gospodarka jest wyjątkowa. Jej unikalność miał potwierdzać fakt, że mimo gospodarczej zawieruchy na całym świecie, fale spowolnienia gospodarczego jakoś nas omijały.
Iluzją to mamili nie tylko rządzący, dla których twardy fakt w postaci wzrostu PKB, był bronią na warcholstwo opozycji (przy czym zaznaczam, że nie jest to wycieczka osobista – uważam, że w Polsce każda opozycja z natury jest warcholska), ale mamiliśmy się nią sami. W kraju pełnym kompleksów każde potwierdzenie własnej wyjątkowości jest nad wyraz ciepło przyjmowane (tu wypada pozdrowić turystów odwiedzających pomnik Jezusa Króla w Świebodzinie).
Tymczasem nie ma już praktycznie krajów, a przynajmniej wśród państw o tak nieznaczącej sile gospodarki jak Polska, które mogą się oprzeć globalnemu spowolnieniu.
To, że później zaczęliśmy się bać o pracę, zmniejszając wydatki i to, że później zaczęło u nas rosnąć bezrobocie, niewiele znaczy, bo przez swoje gospodarcze cierpienia zarówno jako kraj, jak i jego bogu ducha winni obywatele będziemy musieli przejść.
Dziwi wciąż, że iluzją powodzenia wciąż żyją rynki kapitałowe. Nawet niewielka korekta na warszawskim parkiecie w czerwcu, nie potwierdza dość przeciętnych wyników giełdowych spółek. Jeszcze bardziej, do granic przyzwoitości napompowany jest balon za oceanem, gdzie taki indeks S&P 500 w ciągu roku wzrósł już o 22 proc. i bije kolejne rekordy.