Niestety, jest to działanie zupełnie bez sensu. Młody człowiek z kredytową kulą u nogi ma znacznie gorsze możliwości rozwoju, a gospodarka traci konkurencyjność, bo programy rządowe generują patologiczne działania w sektorze bankowym.
W Polsce wartość kredytów udzielona firmom była większa niż wartość kredytów dla ludności do 2006 roku, a w 2008 roku wartość samych kredytów mieszkaniowych przewyższyła łączną wartość kredytów dla firm. Obecnie banki finansują firmy kwotą 250 mld zł, a kupno nieruchomości przez osoby fizyczne kwotą 332 mld zł. To oczywiście łatwiejsze dla banków, bo nieruchomość jest dobrym zabezpieczeniem kredytu, a firma często ma tylko biznesplan lub może zastawić specjalistyczną maszynę, którą trudno potem sprzedać.
Na krótką metę taki model funkcjonowania sektora bankowego jest bardzo przyjemny. Banki mają pozornie zdrowe portfele kredytowe, gospodarka się kręci, bo budowa nieruchomości na dużą skalę powoduje, że inne sektory gospodarki również się rozpędzają. Ale po jakimś czasie mamy zadłużone społeczeństwo, obciążone wysokimi ratami kredytów, nadmiar mieszkań w wielu miastach, jeżeli uwzględnimy trendy demograficzne oraz kurczącą się bazę przemysłową, bo banki preferują sektor budowy mieszkań i domów kosztem finansowania rozwoju firm.
Takich patologii nie ma gdzie indziej. Na przykład według danych Europejskiego Banku Centralnego w strefie euro banki kredytowały firmy na kwotę 4,4 biliona euro, a kredyty na nieruchomości dla ludności wynosiły 3,8 biliona, czyli znacznie mniej. W Niemczech kredyty dla firm wynosiły 1,4 biliona euro, a kredyty mieszkaniowe dla gospodarstw domowych tylko 826 mld euro, czyli też znacznie mniej.
Nawet w Hiszpanii, która przeżyła krach na rynku nieruchomości w drugim kwartale tego roku, kredyty dla działalności produkcyjnej wynosiły 738 mld euro, a na zakup nieruchomości dla ludności tylko 594 mld euro. Dodajmy też, że ani w Czechach, ani na Słowacji pożyczki na nieruchomości nie przewyższają kredytów dla firm.