Samolot czarterowy. Zupełnie przyjemne litewskie linie. Na pokładzie międzynarodowo: Litwini, Węgrzy, Egipcjanin. Ale w zapełnionym do ostatniego miejsca samolocie dominują oczywiście Polacy. Tak oto ziszcza się sen pewnego polskiego polityka, który w 2010 roku mówił o Egipcie (i Tunezji): „Polaków tam niezbyt wielu. W 2020 roku muszą być tam miliony Polaków! Polacy muszą mieć prawo do wypoczynku!".
Ledwo można już było rozpiąć pasy po starcie, każdy zajął się tym, co lot miało mu skrócić. Tablety i smartfony z filmami i grami, gazety i książki, opieka nad drącymi się w niebogłosy malutkimi dziećmi czy wreszcie tradycyjne spanie.
Oczywiście znalazła się też – najbardziej zauważalna (poza rzeczonymi dziećmi) – grupka imprezowa. Szybko okazało się, że prym w niej będzie wieść – a jakże – tleniona blondynka o wydatnych kształtach. Jakże inna okazała się ta dzisiejsza atmosfera na pokładzie w porównaniu do moich lotów do Egiptu w 2006 i 2007 roku.
Pani rozkręcała się w miarę ubywającego z butelki po sprite ciemnobrązowego płynu (cola z jakąś wkładką?). Taki zabieg miał oczywiście zwieść personel pokładowy, który mniej pomysłowym pasażerom kazał własny alkohol schować, uciekając się po dwóch upomnieniach nawet do groźby jego konfiskaty.
Ciemny płyn miał piorunujący wpływ. Blond pasażerka wkrótce zaczęła kursować po samolocie tam i z powrotem – bo siedziała z przodu, a jej współimprezowicze na końcu. Z werwą i na cały głos perorowała o tym, ile to razy w roku do Hurghady lata. Najwyraźniej pomyliła samolot z raczej tanią dyskoteką, bo wkrótce też słownik wzbogacił się o bluzgi i żarty, po których zażenowania nie kryli nawet panowie korzystający z ciemnego napoju razem z panią.