Minęły dwa dziesięciolecia, ale choroba zatorów płatniczych dalej trawi polskie życie gospodarcze. Choć kredyt obrotowy potaniał od tego czasu więcej niż pięciokrotnie, nadal taniej jest darmową „pożyczkę" wymusić na dostawcach czy pracownikach. Dlatego nasz kraj, który suchą stopą przeszedł przez potop kryzysu, bije się z niedoszłym bankrutem – Portugalią, o pierwsze miejsce w Europie w niechlubnym rankingu niepłacenia rachunków przez przedsiębiorców.
Można winę za to zrzucić na nasz charakter narodowy, w który rzekomo mamy wpisany brak solidności, ale największym winowajcą jest polskie państwo, a ściślej niesprawny wymiar sprawiedliwości. W Polsce odzyskanie długu za pośrednictwem sądu i komornika trwa średnio aż 685 dni, czyli dwa lata. Z tego złożenie pozwu 60 dni, właściwy przewód sądowy 480, a wyegzekwowanie należności przez komornika 145 dni, wynika z raportu „Doing Business" Banku Światowego. Przedsiębiorca musi wyłożyć średnio jedną piątą wartości roszczenia na opłacenie prawników, wpisów sądowych i komornika.
W Luksemburgu, najsprawniejszym pod tym względem kraju na świecie, cała procedura jest ponaddwukrotnie krótsza i kosztuje mniej niż 10 proc. wartości długu. Niewiele dłużej trwa to u Węgrów. Jest z kogo brać przykład.
W polskich warunkach na drogę sądową decyduje się niewielu wierzycieli – zwłaszcza że to zwykle małe firmy kredytują duże. Wielu przedsiębiorców po prostu nie stać na prawnika, a zwłaszcza na czekanie na wyrok.
Tymczasem większe zatory płatnicze to nie tylko mniejsze zaufanie w relacjach biznesowych, związane z tym wyższe wydatki na prawników i kontraktowe zabezpieczenie, które przecież trzeba wpisać w ceny towarów i usług. To przede wszystkim mniej gotówki w kasach firm i w kieszeniach pracowników, a więc mniejsze inwestycje i konsumpcja. Jednym słowem – wolniejszy wzrost PKB. Dlatego od państwa oczekujmy przede wszystkim usprawnienia sądów, a nie np. organizacji składów węgla, czym ostatnio się z entuzjazmem zajmuje.