Kilka kluczowych wskaźników ekonomicznych, podawanych przez GUS, mocno rozjechało się z oczekiwaniami ekonomistów. Największą niespodzianką były środowe dane o sprzedaży detalicznej, która urosła tylko o 1,2 proc., podczas gdy średnia prognoz wynosiła aż 4,2 proc. To jedna z większych porażek prognostycznych ostatnich miesięcy.
Najczęściej rynkowi eksperci tłumaczą potem, że gospodarka zaskoczyła, ponieważ pogoda była za dobra (lub za słaba), na danych zaważyła większa (lub mniejsza) liczba dni roboczych w miesiącu, lub – tak jak w przypadku „ziemniaczanego" wzrostu inflacji w lipcu 2013 r. - „winne" byłe zmiany w metodologii GUS. Ale to tylko próby ratowania swojego nazwiska i reputacji instytucji, którą reprezentują.
Prawdziwy problem leży gdzie indziej. Prognozy gospodarcze są potrzebne choćby firmom, które decydują się na inwestycje lub rozszerzenie swojej działalności o nowe rynki, a także tym, którzy dopiero zaczynają przygodę z biznesem. Pomagają odpowiedzieć sobie na pytanie: czy warto wchodzić teraz na rynek, w kraju, czy może poszukać odbiorców za granicą? Czy jest dobry czas na zaciągnięcie kredytu lub wymianę waluty? Wszystkie te decyzje zależą od kondycji gospodarki, którą starają się przewidzieć ekonomiści. Jeśli im się nie udaje, gdzie szukać wskazówek?
Wiarygodne prognozy są też kluczowe dla oszczędzających, którzy muszą wiedzieć, czy warto ulokować w banku, kupić obligacje, akcje czy może złoto. A jeśli nie do końca wiadomo, w którą stronę podąża gospodarka, to trudno też o odpowiedzialne decyzje inwestycyjne.
Oczywiście, to że prognozy się nie sprawdzają nie zawsze jest winą prognosty. Choć mam wrażenie, że niektórych gubi podążanie za bieżącymi statystykami, nadmierny optymizm lub wręcz odwrotnie – czarnowidztwo. Nie wiem, jaka jest recepta na trafność – dobry model ekonometryczny, intuicja czy umiejętny mix obu tych rzeczy. Ale ostatnie tygodnie pokazały, że na rynkowe prognozy, nie tylko w kryzysie, należy patrzeć z dużą dozą rezerwy.