To miało być wielkie sportowe święto w Warszawie. Po trzech latach przerwy prestiżowy Tour de Pologne miał sprowadzić wielkie emocje. I sprowadził. Nawet już na wiele godzin przed przyjazdem kolarzy. Jestem jednak pewien, że nie o takie emocje chodziło i miastu, i organizatorom.
W poniedziałek ziściło się to, o czym na forach można było przeczytać od tygodni. Aż kipiało tam od „komplementów" pod adresem organizatorów TdP, dotyczących świetlanej idei zorganizowania wjazdu kolarzy do miasta w dzień powszedni. Nawet w środku wakacji. Od rana sparaliżowana korkami została znaczna część miasta.
Ograniczenie na wiele godzin, także w szczycie, ruchu na tak kluczowych trasach jak Marszałkowska czy Al. Jerozolimskie to szczyt bezmyślności. Nie pojęte jest, że wiele miesięcy temu, przy przygotowywaniu rozpiski trasy, najwyraźniej nikomu nie przyszło do głowy, by sprawdzić w kalendarzu, jakim dniem tygodnia jest 4 sierpnia. No chyba że wszystkiemu winne są pieniądze (kto więcej płaci, ma wygodniejsze terminy?) i ta niepoprawna geografia: jak to zrobić, by startujący w sobotę z Gdańska wyścig, w niedzielę od razu trafił do Warszawy. Łamigłówka doprawdy nie do rozwiązania...
Firma doradcza Deloitte wylicza, że przez stanie w korkach Polacy tracą rocznie 3,5 mld zł. Przy tym największe koszty ponoszą właśnie kierowcy w Warszawie, w przypadku których jest to rocznie aż 3,5 tys. zł per capita. Poniedziałek tę statystykę dla stolicy solidnie podbił. Koszty nerwów są, niestety, niepoliczalne.
Podobnie jak niewymierne są koszty utraty wizerunku przez Ratusz. Chwali się sukcesem on na prawo i lewo. Wielka informacja wisie na głównej stronie miasta. Niestety, władze miasta także przyłożyły rękę do tej bezmyślności. Nikt chyba nie łudził się, że wszyscy nagle przesiądą się do tramwajów oraz autobusów z pozmienianymi trasami .