Uważam te szacunki za przesadzone, bo nie uwzględniają amortyzatorów – wzrostu konsumpcji krajowej i sprzedaży na inne rynki, w tym krajów Wspólnoty Niepodległych Państw, bo jakoś nie chce mi się wierzyć, aby – mimo gróźb Putina – nie wykorzystały one szansy dodatkowego zarobku. Ponadto samo embargo najprawdopodobniej zmięknie, bo już nie dotyczy indywidualnych zakupów Rosjan za granicą (a z tego najbardziej skorzysta Polska) i najprawdopodobniej nie obejmie obwodu kaliningradzkiego.
Mimo to oczywiście pewne straty będą. Nie takie, aby polską gospodarkę powaliły na kolana, ale dla konkretnych producentów będą odczuwalne. W tej sytuacji oczywiste jest, że zarówno UE, jak i Polska powinny uruchomić działania pomocowe. Więcej może Unia, ale na jej decyzje wpływ mamy dość ograniczony. Możliwości rządu polskiego są znacznie mniejsze i jak na razie ograniczają się do pomysłu – cieszącego moich znajomych spod sklepu spożywczego – zniesienia akcyzy na cydr i eksportu jabłek do Iranu. Dobre i to, bo są to działania, które przynajmniej nie szkodzą. A zdarzają się i takie. Nie dalej jak trzy tygodnie temu pani wiceminister spraw zagranicznych Katarzyna Kacperczyk zachęcała nasze firmy do inwestowania i robienia interesów na Wschodzie, choć przewidywalny rozwój sytuacji raczej skłania do zalecania daleko idącej ostrożności.
I tu dochodzimy do sedna tego felietonu. Sytuacja za naszą wschodnią granicą ma charakter nadzwyczajny i wymaga działań ze strony państwa. Nic jednak nie zwalnia samych producentów z ponoszenia ryzyka handlowego i prób zabezpieczenia się przed nim. Owe straty w niewielkim stopniu dotyczą producentów drobnych, mających sad z kilkudziesięcioma drzewami czy ćwierćhektarowe poletko kapusty. Odczuwalne są przede wszystkim przez producentów dużych. Przez lata realizowali oni wysokie zyski eksportowe, ale powinni mieć świadomość, że jest to rynek podwyższonego ryzyka, na którym sytuacja gwałtownie może się zmienić. Mogli zatem skorzystać z ubezpieczeń handlowych, wprawdzie zmniejszających bieżące korzyści, ale dających gwarancje minimalizacji ewentualnej straty.
Niestety tak zwane zarządzanie ryzykiem słabo toruje sobie drogę do naszego życia społeczno-gospodarczego. Polak wciąż ma naturę ułana spod Somosierry, chętnego do szarży i niebojącego się przeciwności losu. Ostatnie tygodnie przyniosły także kilka innych przykładów takiej postawy. Powtarzające się powodzie, które zapewne jako stały już element naszego klimatu pokazały, że liczba domostw na terenach zalewowych nie zmalała, ale raczej wzrosła, bo przecież buduje się na nich taniej, a od klęsk żywiołowych powinna nas ochronić opatrzność i władze państwowe.
Podobnie do owych władz na skargę za zbyt niskie ceny skupu udali się producenci owoców miękkich, zapominając, że ową bessę w znacznej mierze sami spowodowali (wyrżnięcie tanich w ub. roku czerwonych porzeczek i wzrost areału drogich przed rokiem porzeczek czarnych). Na jaw przy tym wyszedł prosty fakt, że – mimo istniejących dopłat unijnych – kategoria grup producenckich mających znacznie lepszą pozycję przetargową przy negocjowaniu cen w Polsce w ogóle nie istnieje. A choć indywidualizm i zdolność podejmowania ryzyka to cechy bardzo ważne w gospodarce, to miarą jej dojrzałości jest właściwe ich wyważenie. Bo postawa: zyski są moje i niech państwo po nie (podatkami) nie sięga, ale straty powinny być uspołecznione i rekompensowane przez państwo, na dłuższą metę jest po prostu niemożliwa.