Te stracone miliardy mogłyby wspomóc np. wielodzietne rodziny rolnicze, które do ulg prawa nie mają, bo nie są objęte systemem podatkowym. Przydałyby się też na uruchomienie programów ułatwiających start zawodowy absolwentom szkół średnich i wyższych. Zasilają jednak kieszenie nieuczciwych przedsiębiorców.
Resort finansów problem zbadał i przystąpił do działania. Pomysłem na ograniczenie szarej strefy są wzmożone kontrole – OK, tego nigdy nie za dużo. Innym rozwiązaniem, jakie zaproponowano, są koncesje na obrót paliwami ciekłymi z zagranicą. To już budzi mój sprzeciw, bo to kolejny krok do biurokratyzacji kraju. Trzeba złożyć wnioski, zatrudnić nowych urzędników, którzy je przejrzą, a my – podatnicy – za to będziemy musieli zapłacić. A co z tymi, którzy o koncesję nie będą się ubiegali, a i tak spróbują przemycić na nasz teren nielegalne paliwo? Wykryją ich kontrole? Oby. Szarej strefy to nie ograniczy, osób, które spróbują kombinować, dla niemałych jak widać pieniędzy, nie ubędzie, a szary człowiek, jak płacił 5,1–5,5 zł za litr paliwa, tak wciąż będzie je płacił.
Sytuację częściowo może poprawić zniesienie kryterium niskiej ceny przy przetargach. Obowiązek jej stosowania już nieraz obrócił się przeciwko nam – choćby słynna sprawa chińskiego koncesjonariusza, który zaproponował tak niską cenę budowy A2, że w konsekwencji musiał z inwestycji się wycofać. O wiele lepszym pomysłem byłoby obniżenie akcyzy na paliwo i doprowadzenie do tego, aby ceny na stacjach spadły. Wtedy nie tylko nikomu nie chciałoby się działać wbrew prawu, ale też zwykły Kowalski częściej wsiadałby do samochodu i go tankował. Fakt, że niższe podatki są najlepszym narzędziem walki z szarą strefą, jest powszechnie znany. A większy legalny obrót i większa konsumpcja to większy zysk dla firm i dla państwa. Można by też zrezygnować z przynajmniej części kontroli, co spowodowałoby, że mniejsze koszty ponosilibyśmy my, podatnicy.