Spore zadłużenie Polaków we frankach szwajcarskich naprawdę nie należy do najważniejszych problemów naszej gospodarki. Tak, raty zaciągniętych przed kryzysem kredytów w tej walucie z powodu jej umocnienia wobec złotego są dziś znacznie wyższe, niż były wówczas, ale ich oprocentowanie przez długi czas było (i nadal jest) znacząco niższe, niż kredytów złotowych. W efekcie wiele gospodarstw domowych, które siedem czy osiem lat temu wybrało kredyt w helweckiej walucie, zamiast w rodzimej, wcale nie wyszło na tym źle. Stąd zapewne kredyty frankowe wciąż należą do najbardziej terminowo spłacanych i sukcesywnie ich ubywa.

Już choćby to sprawia, że z polskiej perspektywy czwartkowe decyzje Szwajcarskiego Banku Narodowego (SNB) mają – delikatnie mówiąc – umiarkowane znaczenie. Dodatkowo, w kontekście ekstremalnie łagodnej polityki pieniężnej, jaką od lat prowadzi SNB, jej dalsze łagodzenie ma znikome przełożenie na koszt kredytów w tej walucie. Czwartkowe decyzje tej instytucji sprawią w najlepszym przypadku, że oprocentowanie tych pożyczek spadnie o dziesiąte części punktu procentowego. W najgorszym nie zmienią nic.

Oczywiście, zasadniczym celem czwartkowych decyzji SNB jest utrzymanie kursu euro we frankach powyżej 1,20 – granicy, której bank broni od jesieni 2011. To oczywiście stabilizuje kurs złotego wobec franka, ale tylko częściowo. Kluczowe jest bowiem zachowanie polskiej waluty wobec euro, co nie ma żadnego związku z tym, co dzieje się w Szwajcarii. Zależy natomiast m.in. od polityki Europejskiego Banku Centralnego. A ta z jakiegoś powodu rzadko trafia na czołówki gazet, pomijając te stricte finansowe.