Reklama

Poważniej o euro

Decyzja o wprowadzeniu euro ma wprawdzie poważne konsekwencje ekonomiczne, ale jest przede wszystkim decyzją polityczną – pisze ekonomista.

Aktualizacja: 07.01.2015 09:41 Publikacja: 07.01.2015 06:59

Witold M. Orłowski

Witold M. Orłowski

Foto: Fotorzepa/Radek Pasterski

Z początkiem nowego roku Litwa dołączyła jako 19. kraj UE do strefy euro. Jak się wydaje, obyło się bez znaczących podwyżek cen i bez społecznego niezadowolenia, a większość Litwinów uznała niełatwą drogę, którą kraj musiał pokonać w celu przyjęcia wspólnej waluty, za rzecz oczywistą.

Biorąc pod uwagę to, co widzimy dziś w Polsce – obawy i niechęć większości społeczeństwa, katastroficzne wizje co do przyszłości euro, którymi epatuje część mediów, niechętne opinie dominujące w świecie politycznym – zdecydowana postawa Litwy może dziwić. A tymczasem nie ma wcale powodów do zdziwienia. Bo trzeba sobie jasno powiedzieć: decyzja o wprowadzeniu w kraju euro ma wprawdzie poważne konsekwencje ekonomiczne, ale jest przede wszystkim decyzją polityczną.

Ekonomia wprowadzenia euro

Ekonomistom trudno jest udzielić jednoznacznej i bezwarunkowej odpowiedzi na pytanie, czy wprowadzenie euro będzie korzystne dla polskiej gospodarki czy też nie. Albo ściślej mówiąc – jednoznacznej i bezwarunkowej odpowiedzi udzielają głównie ekonomiści o dość radykalnych poglądach, opartych bardziej na ideologii (pro- lub ant-europejskiej) niż na logicznej analizie. Ci, którzy starają się trzymać ekonomicznej logiki, zazwyczaj wprowadzenie euro popierają, ale wskazują na wiele warunków, które muszą być spełnione, by wspólna waluta rzeczywiście przełożyła się na szybszy rozwój kraju.

Dlaczego? Przede wszystkim dlatego, że wprowadzenie euro wiąże się z pewnym rachunkiem zysków i strat. Świadomie rzecz upraszczając, należy powiedzieć, że główną korzyścią z wprowadzenia euro byłby dla Polski stabilny dostęp do taniego kapitału. Kapitał jest tani tam, gdzie jest go dużo w stosunku do potrzeb, a drogi w miejscach, gdzie jest go relatywnie mało. W Europie wielkimi zasobami kapitału dysponują zamożne kraje zachodnioeuropejskie. Z kolei kraje wschodniej części kontynentu są stosunkowo ubogie, a ich potrzeby inwestycyjne są wielkie – zazwyczaj znacznie większe niż zasoby kapitału, które są do dyspozycji. Rzecz jasna, inwestycje kapitałowe przynoszą tam znacznie wyższy zwrot w porównaniu z Europą Zachodnią, więc nawet bez wprowadzenia euro kapitału nie trzeba specjalnie zachęcać do tego, by do nas przepływał. Wystawia to jednak Polskę na ryzyko związane z wahaniami napływu kapitału. Znaczny wzrost napływu kapitału tworzy natychmiast presję na aprecjację waluty, utrudniając sytuację polskich eksporterów. Z kolei gwałtowny spadek napływu kapitału tworzy presję na dewaluację, stawiając w trudnej sytuacji kredytobiorców (nie tylko 800 tys. frankowiczów, ale też wiele polskich firm, które mają długi w walutach obcych). Znaczne wahania kursu tworzą też zagrożenie dla stabilności cen, a w sytuacji skrajnej – dla stabilności całego systemu bankowego.

Wprowadzenie euro oznaczałoby, że kurs walutowy przestałby reagować na zmiany skali napływu kapitału. Oznaczałoby to dla gospodarki stabilność i przewidywalność, a dla firm łatwość gromadzenia niedrogiego kapitału na inwestycje. Dodatkowym plusem byłby wzrost zaufania do waluty – w warunkach członkostwa w strefie euro całkowicie znika ryzyko, że emisja waluty może zostać dostosowana do bieżących krajowych potrzeb politycznych (np. „majstrowania" pieniądzem przed wyborami, z ryzykiem późniejszego wzrostu inflacji). Słowem, wprowadzając euro, gospodarka polska zyskałaby tańszy kapitał i znacznie większe niż dziś gwarancje stabilności.

Reklama
Reklama

Równolegle jednak wprowadzenie euro wiąże się z pewnymi kosztami. Jest to głównie rezygnacja z prawa do emisji pieniądza i używania go jako narzędzia prowadzenia polityki gospodarczej. Kraj emitujący własną walutę (i zadłużony głównie w niej) praktycznie nie musi obawiać się bankructwa. Jeśli pojawia się potrzeba wydania gigantycznych kwot – np. na ratowanie banków, jak w Wlk. Brytanii w 2008 r. – pieniądze te bez zmrużenia okiem wypuszcza się na rynek. Przy zachowaniu minimum rozsądku zagrożeniem jest tylko ewentualny przyszły wzrost inflacji (a nie bankructwa wielkich banków lub – jak w Grecji – całego państwa).

Jeśli z kolei z jakiegoś powodu gwałtownie pogarsza się bilans handlowy kraju, za pomocą odpowiednio zręcznej polityki pieniężnej można szybko doprowadzić do osłabienia waluty, a w ślad za tym do szybkiej odbudowy konkurencyjności. Ponownie za cenę ryzyka wzrostu inflacji. Własna waluta daje więc dziś Polsce większe pole manewru w polityce gospodarczej, ale za cenę nieuniknionych (i kosztownych dla polskich firm) wahań kursu i znacznie mniejszej pewności co do długookresowej stabilności pieniądza.

Aneks do ekonomii

Kiedy kilkanaście lat temu wprowadzano euro, wszystko to wydawało się stosunkowo proste. Bogatsze kraje Unii przede wszystkim zyskiwały większą pewność co do długookresowej stabilności waluty, która „twardością" miała dorównać niemieckiej marce, a dzięki eliminacji ryzyka zmian kursów walutowych miała się przyczynić do wzrostu wymiany handlowej i PKB. Uboższe kraje UE przede wszystkim zyskiwały nieograniczony dostęp do potrzebnego im do rozwoju taniego kapitału, przy jednoczesnym wzroście wiarygodności kredytowej (co znalazło odbicie w radykalnym spadku stóp procentowych). Jako jedynej gwarancji rozsądku w korzystaniu z owego taniego kapitału zażądano od nich trzymania się pewnych, bardzo zresztą pobłażliwie kontrolowanych, zasad w zakresie prowadzenia polityki budżetowej.

Nie jest wielką tajemnicą, że takie zabezpieczenia okazały się dalece niewystarczające. Głównie z jednego powodu – tak oczywistego, że aż trudno zrozumieć, dlaczego nikomu nie przyszedł on wówczas do głowy. Otóż uboższe kraje strefy euro zyskały bezpieczny dostęp do taniego kapitału, co – jak zakładano – musi się tam przełożyć na dochodowe inwestycje i przyspieszony wzrost PKB. Ale przecież tani kapitał nie musi być wcale użyty na efektywne inwestycje – równie dobrze może być on użyty na sfinansowanie zwiększonej konsumpcji albo na inwestycje nieefektywne, nieprzekładające się na długookresowy wzrost PKB.

Kontrola samego zadłużania się rządu, nawet gdyby była skuteczna (a nie była), okazała się niewystarczająca. To oszalali hiszpańscy deweloperzy zaciągali gigantyczne, tanie kredyty na budowę milionów domków nad morzem. To oszalali konsumenci w Grecji, Portugalii i Słowenii pożyczali pieniądze na nowe mieszkania, auta i telewizory, korzystając z iluzji pełnego bezpieczeństwa i niskich stóp.

W dodatku gdy skutkiem niezdrowego (bo finansowanego wzrostem długu) boomu gospodarczego gwałtownie wzrosły płace (przy braku odpowiedniego wzrostu wydajności pracy), okazało się, że kraje południa Unii nie są w stanie szybko odzyskać konkurencyjności. Dawniej robiono to poprzez dewaluację waluty – teraz, w warunkach używania euro, jedynym rozwiązaniem była obniżka płac. A przy braku sprawnych mechanizmów rynku pracy jedynym skutecznym sposobem doprowadzenia do spadku płac stała się potężna recesja i ponad 20-proc. bezrobocie. Kraje znalazły się więc na skraju bankructwa i w głębokim kryzysie gospodarczym i społecznym.

Reklama
Reklama

Wnioski dla Polski

Nowa ekonomiczna wiedza, którą zyskaliśmy, każe stwierdzić: nie da się bezwarunkowo odpowiedzieć na pytanie, czy Polska skorzysta na euro. Można tylko powiedzieć, że zapewne skorzysta – ale tylko po spełnieniu pewnych warunków. I to znacznie trudniejszych do spełnienia niż powszechnie dyskutowane formalne kryteria, a zwłaszcza obniżenie deficytu budżetowego i inflacji. Spełnienie formalnych warunków wystarczyło do tego, by Hiszpania, Portugalia czy Słowenia dostały się do strefy euro – ale nie wystarczyło do tego, by uniknąć kryzysu wtedy, gdy euro było już w obiegu. Co więc jest kluczowe?

Przede wszystkim musimy być pewni, że dostęp do taniego kapitału nie zaowocuje w Polsce nadmiernym boomem konsumpcyjnym na kredyt. Temu służy głównie odpowiednia polityka regulacyjna w sektorze bankowym (utrudniająca dostęp do kredytu), wsparta narzędziami polityki fiskalnej (np. silniejszym opodatkowaniem majątku zniechęcającym ludzi do nadmiernych długów). Proszę zauważyć, że jest to prawdopodobnie całkowicie sprzeczne z wyobrażeniem większości polskiego społeczeństwa – dla którego tani i łatwo dostępny kredyt, zwłaszcza hipoteczny i konsumpcyjny, byłby zapewne głównym powodem, dla którego można by ewentualnie popierać wprowadzenie euro. Doświadczenia, a w szczególności wybuch boomu kredytowego w latach 2006–2008 i dość niefrasobliwe zachowanie zarówno konsumentów, jak i banków, każą być tu bardzo ostrożnym.

Po drugie, powinniśmy się postarać, by polski rynek pracy był jak najbardziej elastyczny, a firmy zdolne do szybkiego dostosowania w razie utraty konkurencyjności. Tu mamy z kolei doświadczenia mieszane. Z jednej strony działające w Polsce firmy pokazały, że są w stanie szybko odpowiedzieć na kłopoty ze zwiększeniem konkurencyjności. Z drugiej jednak – nie odbywało się to nigdy w drodze negocjacji i porozumienia pracodawców i pracobiorców, ale poprzez drastyczne programy restrukturyzacyjne gwałtownie zwiększające bezrobocie (tak było np. w latach 2001–2004, z bezrobociem przekraczającym 20 proc. i gwałtownym wzrostem emigracji). Innymi słowy, gospodarka jest prawdopodobnie w stanie dość szybko dostosowywać się do ewentualnych zjawisk kryzysowych, ale dzieje się to bardzo wysokim kosztem społecznym.

No i po trzecie, polityka fiskalna musi stać się naprawdę sprawnym narzędziem stabilizowania sytuacji finansowej kraju. Dziś tak nie jest – rząd praktycznie nie ma narzędzi wpływu na wydatki samorządów (nawet gdy sytuacja wymaga szybkich działań), a struktura budżetu centralnego, z ogromnym udziałem wydatków sztywnych, daje minimalne możliwości działania. Niezwykle trudne okazuje się więc w Polsce opanowanie trudnej sytuacji budżetowej. A od polityki fiskalnej po wprowadzeniu euro oczekiwać należy znacznie więcej – nie wystarczy kontrola stanu finansów publicznych, celem polityki fiskalnej musi też być kontrola całości zadłużania się kraju wobec zagranicy, czyli deficytu obrotów bieżących (w przeciwnym razie grozi powtórka z Hiszpanii, której finanse publiczne do wybuchu kryzysu notowały nadwyżkę, a gigantyczny wzrost zadłużenia zagranicznego sektora prywatnego nie spotykał się z przeciwdziałaniem rządu).

Decyzja polityczna

Reasumując: ekonomiści nie są w stanie bezwarunkowo zapewnić, że wprowadzenie euro będzie zawsze dla Polski korzystne. Mogą tylko sformułować warunki niezbędne do tego, by tak się stało. Gospodarka skorzysta na euro, jeśli będzie dość elastyczna i sprawnie zarządzana narzędziami polityki fiskalnej i regulacyjnej. Ale trzeba także uczciwie przyznać, że w takiej sytuacji kraj może się znakomicie rozwijać i z własną walutą, co pokazuje np. Szwecja.

Dlaczego więc Litwini i Łotysze, mimo dramatycznie trudnej sytuacji gospodarczej (PKB w 2013 r. w obu krajach z trudem zbliża się do poziomu sprzed siedmiu lat!), gotowi byli ponieść wszelkie koszty, byle euro wprowadzić? Odpowiedź jest prosta: bo decyzja ta ma głównie wymiar polityczny. Dla tych krajów głównym motywem wprowadzenia euro była chęć jak najsilniejszego związania się z europejskim „jądrem", czyli najsilniej zintegrowaną grupą państw Unii. Oczywisty był tu argument polityczny: im bliżej (politycznie) kraje te znalazły się Brukseli, tym bardziej oddalały się od Moskwy.

Reklama
Reklama

Czy ten sam argument może przekonać do euro Polaków? Pewnie nie, bo jak dotąd, mimo zaniepokojenia aktywnością Rosji na Ukrainie, objawów paniki, która spowodowałaby gwałtowny wzrost nastrojów sprzyjających przyjęciu euro, raczej u nas nie ma. Nasz euroentuzjazm oparty jest za to na korzyściach z napływu funduszy unijnych, uważanych przez większość społeczeństwa za zagwarantowane niezależnie od pozycji Polski w Unii. Może to być poważny błąd – w skomplikowanym świecie, w którym żyjemy, wcale nie jest pewne, że korzyści z integracji europejskiej są nam dane raz na zawsze. O rozwój gospodarczy i bezpieczeństwo polityczne być może trzeba będzie uporczywie walczyć. A jeśli tak, to uczestniczenie – bądź nieuczestniczenie – Polski w europejskim „jądrze", uwarunkowane polityczną decyzją o przyjęciu euro, może być wyborem znacznie bardziej fundamentalnym, niż nam się wydaje. I to jest zapewne główny element rachunku kosztów i korzyści z przyjęcia euro, tyle że leżący w sferze polityki, a nie ekonomii.

Polacy powszechnie deklarują, że nie mają fundamentalnych oporów przed wprowadzeniem euro (jak Brytyjczycy), tylko nie chcą, by stało się to w przewidywalnej przyszłości. Jak się wydaje, głównie skutkiem obaw przed prawdziwym bądź mitycznym wzrostem cen, który mógłby towarzyszyć wymianie waluty. Są to lęki poważne, lecz możliwe do przezwyciężenia. Podobnie jak możliwe jest dokonanie takich reform w gospodarce, które zapewnią korzyści ekonomiczne z wprowadzenia euro.

Wszystko to jest jednak możliwe tylko pod warunkiem, że nasz świat polityczny będzie w stanie podjąć jednoznaczną, wiarygodną decyzję o tym, że Polska w perspektywie kilku lat przyjmie wspólną europejską walutę – i będzie w stanie jasno wytłumaczyć przyczyny tej decyzji społeczeństwu. Bo problem ten wymaga znacznie poważniejszej dyskusji niż ta, która się do tej pory toczy.

—Autor jest profesorem Politechniki Warszawskiej i głównym doradcą ekonomicznym PwC Polska

Opinie Ekonomiczne
Gorynia, Kośny, Hardt: Sięgnijmy do ekonomii
Opinie Ekonomiczne
Przemysław Tychmanowicz: W poszukiwaniu inwestycyjnego złotego Graala
Opinie Ekonomiczne
Cezary Szymanek: Państwo na zakupach. Dlaczego Krajowa Grupa Spożywcza nie powinna przejmować Carrefoura
Opinie Ekonomiczne
Prof. Polowczyk: Polska miała dużo szczęścia od 1990 roku
Materiał Promocyjny
Startupy poszukiwane — dołącz do Platform startowych w Polsce Wschodniej i zyskaj nowe możliwości!
Opinie Ekonomiczne
Maciej Miłosz:: Kupujemy okręty, czyli gospodarka, głupcze!
Materiał Promocyjny
Nowa era budownictwa: roboty w służbie ludzi i środowiska
Reklama
Reklama
REKLAMA: automatycznie wyświetlimy artykuł za 15 sekund.
Reklama