Przede wszystkim oferowały w jednym miejscu półki pełne dóbr wszelakich. To była jedna z najbardziej rzucających się w oczy zmian cywilizacyjnych. Dotąd takie sklepy widywaliśmy tylko w Niemczech czy we Francji.
Pamiętam, jakim wydarzeniem było otwarcie w 1999 r. pierwszego hipermarketu w Gliwicach. Choć nazwa Tesco raczej nic nikomu nie mówiła, to od znajomych słyszałem, że nawet nie ma tam co jechać w dniu otwarcia. Tłumy wcale nie zmalały, kiedy wybrałem się tam dzień później. Na ogromnym parkingu ponad pół godziny szukałem wolnego miejsca, a przypomnę, że było to zanim sprowadziliśmy z Unii ponad 9 mln używanych aut (to poniedziałkowe dane Samaru obejmujące okres od wejścia do UE), nie mówiąc już o nowych, które masowo wyjechały na drogi od tego czasu.
Nawet jeśli jeszcze dziś otwarcie hipermarketu przyciąga promocjami, to jest to magnes tylko chwilowy. W kilkanaście lat znużyły nas wypady za miasto na ogromne zakupy na cały tydzień czy nawet dwa.
Przyczynił się do tego m.in. szybki rozwój nowego rodzaju najmniejszych sklepów, którym specjaliści wieszczyli pożarcie przez wielkie. Nowego rodzaju i nowej filozofii. Bo nie wystarczy, że jest w miarę tanio (ale bez przesady: pod domem w sieciowym sklepie typu convenience ceny niektórych drobnych rzeczy są nawet o kilkadziesiąt procent wyższe niż w nieco większym pod pracą) i w dość przyzwoitym wyborze.
Trwa wyścig na pomysły, co jeszcze można zaproponować. I jak wycisnąć dodatkowy przychód na metr kwadratowy sklepu. Są już usługi finansowe, kawa, hot dogi i kanapki. Można odbierać listy, a nawet kupić wycieczki (że o kuponach lotto nie wspomnę, bo chyba są od zawsze). Pytanie, co jeszcze. Fryzjer? Hydraulik? Kącik z opieką dla dziecka lub psa czy kota? Konsole z grami? Punkt ładowania aut elektrycznych? A może coś jeszcze innego, co nie przychodzi do głowy, tak jak jeszcze niedawno nie myśleliśmy, że płacąc za zakupy, od razu wypłacimy pieniądze z konta w banku.