Reklama

Czy rynek może uratować przyrodę?

Przyroda to nie portfel inwestycyjny. To żywa matryca, z której wyrasta całe życie ludzkie. Rynki, mimo swej dynamiki, nie potrafią tego uchwycić - piszą naukowcy z Uniwersytetu Przyrodniczego w Poznaniu.

Publikacja: 24.07.2025 14:20

Czy rynek może uratować przyrodę?

Foto: Adobe Stock

W obliczu gwałtownej utraty bioróżnorodności i chronicznego niedofinansowania działań ochronnych, świat ekonomii i finansów coraz śmielej wkracza na teren tradycyjnie zdominowany przez biologów i ekologów. Pojęcia takie jak kredyty bioróżnorodności, ryzyko związane z przyrodą czy inwestycje pozytywne dla natury stają się przedmiotem poważnych debat w ONZ, spotkaniach G20 czy w bankach centralnych. Ale czy rynek naprawdę może uratować przyrodę? I jeśli tak, to na jakich warunkach?

Rynek potrzebuje miar, ale natura się im opiera

Kryzys ekologiczny naszych czasów nie jest jedynie tłem – to punkt odniesienia dla wszelkich działań politycznych i gospodarczych. Wraz z bezprecedensowym tempem utraty bioróżnorodności, widmo załamania ekosystemów staje się egzystencjalnym zagrożeniem.

Tradycyjnie ochrona przyrody opierała się na działaniach państw, filantropii i organizacji pozarządowych. Jednak w ostatnich latach coraz silniej przenika do niej język finansów: kredyty bioróżnorodności, kapitał naturalny, finansowanie mieszane. Pomysł, że to rynek może zostać wybawcą bioróżnorodności, nie tylko stał się realny, ale wręcz trafił do głównego nurtu debat politycznych. Ale czy finanse – oparte na wycenie, kalkulacjach ryzyka i zwrotu oraz utowarowieniu – rzeczywiście mogą służyć naturze?

Czytaj więcej

Pozostało nam jedynie 27 procent żywej planety. Eksperci z WWF alarmują

Czy można wystandaryzować przyrodę?

Z ekonomicznego punktu widzenia, aby czymś handlować, trzeba to zmierzyć, wystandaryzować i przeliczyć na porównywalne jednostki. Ta zasada zadziałała, przynajmniej częściowo, w przypadku handlu emisjami CO₂. Jednak w przypadku przyrody pojawia się głębszy problem: czym właściwie jest „jednostka natury”? Czy wzrost liczby pszczół można porównać do ochrony lasu? Czy siedlisko storczyków można zrekompensować tworzeniem mokradeł?

Reklama
Reklama

Jak zauważyła w niedawnej pracy opublikowanej na łamach Journal of Financial Economics Caroline Flammer z Columbia University w Nowym Jorku, sednem modelu finansowania bioróżnorodności jest próba monetyzacji przyrody – przekształcenia usług ekosystemowych w zbywalne produkty finansowe. Poprzez takie instrumenty jak kredyty bioróżnorodności czy płatności za usługi ekosystemowe, prywatny kapitał ma być przyciągany dzięki obietnicy zysków finansowych połączonych z korzyściami ekologicznymi.

Pojawia się jednak fundamentalny problem: przyrody nie da się sprowadzić do wymienialnych jednostek w czasie i przestrzeni. Założenie, że ekologiczne zyski osiągnięte w jednym miejscu mogą w pełni zrównoważyć straty przyrodnicze poniesione gdzie indziej, coraz częściej bywa kwestionowane zarówno przez badania naukowe, jak i doświadczenia praktyków ochrony przyrody. Badania Hannah Wauchope i jej współpracowników z Uniwersytetu w Edynburgu pokazują, że każdy etap tworzenia kredytów bioróżnorodności – od definiowania rezultatów ekologicznych, poprzez pomiary, po gwarancje trwałości i mechanizmy kontroli – obarczony jest niepewnością, subiektywizmem i ryzykiem manipulacji. Przyroda jest z natury lokalna, nieliniowa i asymetryczna, podczas gdy rynek żąda porównywalności i standaryzacji. Ten epistemologiczny konflikt leży u podstaw napięcia między logiką ekologiczną a ekonomiczną.

Do czego prowadzi iluzja obiektywizmu w „wycenie” przyrody?

Choć standaryzacja sprawia wrażenie obiektywizmu, może prowadzić do złudzenia precyzji i skuteczności. Jak pokazuje wiele badań, w praktyce jednak firmy stosują metody wyliczania śladu bioróżnorodności nie po to, by poprawić stan środowiska, lecz jako narzędzie PR ograniczające ryzyko regulacyjne. Dobór wskaźników służy raczej poprawie wizerunku niż faktycznej poprawie stanu ekosystemów.

Dodatkowo, istnieje strukturalna rozbieżność między motywacjami rynków finansowych a etycznym imperatywem ochrony przyrody. Rynki reagują na sygnały zysku, nie na potrzeby ekologiczne. Wspomniany wcześniej zespół Flammer wskazał, iż prywatne inwestycje w bioróżnorodność trafiają zazwyczaj do mniejszych projektów o wyższej stopie zwrotu, ale niższym wpływie ekologicznym. Tymczasem projekty o większym potencjale ekologicznym zazwyczaj wymagają wsparcia publicznego lub filantropijnego, by zminimalizować ryzyko i przyciągnąć inwestorów.

To rodzi poważne pytania etyczne. Jeśli ochrona przyrody zależy od opłacalności, grozi to zaniedbaniem obszarów mniej „dochodowych”, ale kluczowych ekologicznie – takich jak trudno dostępne mokradła czy lasy o wysokiej bioróżnorodności, ale niskim potencjale turystycznym. Proces utowarowienia może doprowadzić do niedoszacowania właśnie tych ekosystemów, które najbardziej wymagają ochrony.

Kiedy ryzyko „ekościemy” staje się poważne?   

Problem dodatkowo pogłębia się, gdy rynek staje się miejscem spekulacji. Jak ostrzega prof. Stefano Giglio z Uniwersytetu w Yale, rynek kredytów bioróżnorodności może stać się areną spekulacji, baniek inwestycyjnych i oderwanego od rzeczywistości handlu „przyrodą na papierze”. Może też legitymizować dalszą degradację środowiska przez oferowanie „licencji na niszczenie” tym, którzy mogą sobie pozwolić na rekompensaty.

Reklama
Reklama

Dodatkowo, gdy firmy używają kredytów bioróżnorodności jako narzędzia zgodności lub PR, ryzyko „ekościemy” (greenwashing) staje się poważne. Powierzchowna odpowiedzialność ekologiczna może maskować rzeczywiste szkody środowiskowe, legalizowane przez finansowe kompensacje. Badacze podkreślają to ryzyko, wskazując na możliwość nadużyć i manipulacji bez silnego nadzoru regulacyjnego.

Ekonomia behawioralna w ochronie przyrody

Ekonomiści muszą zrozumieć, że wartości przyrody nie zawsze da się wyrazić w pieniądzu. Ludzie generalnie inaczej postrzegają stratę niż zysk – działa tu mechanizm awersji do straty. Istnieją też wartości egzystencjalne, kulturowe, duchowe i estetyczne, których nie odda żaden wskaźnik.

Ekonomia behawioralna wprowadza dodatkowe komplikacje do logiki czysto finansowego podejścia do bioróżnorodności. Ludzie silniej reagują na straty niż na zyski, co już dekady temu unaocznił nam laureat Nobla w dziedzinie ekonomii Daniel Kahneman. Polityki, które ukazują utratę bioróżnorodności jako nieodwracalną stratę, mobilizują większe poparcie społeczne niż te obiecujące zyski ekologiczne. To sugeruje, że kredyty bioróżnorodności – skupiające się na „zyskach netto” lub kompensacjach – nie wywołują psychologicznego poczucia pilności, jakiego wymaga skuteczna ochrona.

Czytaj więcej

Nie ma darmowej energii. Każda megawatogodzina ma przyrodniczą cenę

Zaangażowanie mogą zwiększyć proste „zachęty” (nudges), takie jak domyślne zobowiązania do ochrony w planowaniu infrastruktury publicznej czy obowiązkowe audyty bioróżnorodności w raportach korporacyjnych. Obrazowanie strat (np. utrata gatunku ikonicznego) zamiast abstrakcyjnych indeksów również może zwiększyć akceptację społeczną i inwestycyjną.

Ekonomia behawioralna sugeruje też wykorzystanie norm społecznych i motywacji dotyczących statusu i reputacji. Publiczne rankingi firm według ich działań na rzecz bioróżnorodności – na wzór rankingów emisji CO₂ – mogą działać jako ciekawy bodziec konkurencyjny. Badania pokazują, że ludzie częściej zachowują się prospołecznie, gdy ich działania są widoczne i porównywalne. Przejrzyste, porównawcze raportowanie działań na rzecz przyrody może skuteczniej zmieniać zachowania niż same sygnały rynkowe.

Reklama
Reklama

Ponadto, zjawisko hiperbolicznego dyskontowania (tendencja do pomniejszania wartości przyszłych zysków) sprawia, że aktorzy rynkowi mogą ignorować długofalowe skutki utraty bioróżnorodności na rzecz krótkoterminowego zysku. Dlatego zachęty finansowe powiązane z przyszłymi usługami ekosystemowymi powinny być wypłacane z góry – w formie przedpłat, gwarancji wykonania lub obligacji ochrony przyrody z wczesnym terminem wykupu.

Ostrożnie z rynkiem

Jeśli chcemy, by ekonomia wspierała ochronę przyrody, musimy zaakceptować, że nie wszystko da się zmierzyć. Zamiast szukać jednej uniwersalnej miary, powinniśmy tworzyć pluralistyczne, lokalnie dopasowane systemy oceny, w których metryki są narzędziem, a nie celem – i w których głos lokalnych społeczności, naukowców i praktyków ochrony ma taką samą wagę jak analiza inwestycyjna.

Zarówno ekonomiści, jak i ekolodzy, muszą pogodzić się z twardą prawdą: nie wszystko, co ważne, da się wycenić. Nasze wyceny bioróżnorodności są kształtowane przez więzi kulturowe, duchowe i emocjonalne, które wymykają się abstrakcji ekonomicznej. Bioróżnorodność ma cechy dobra publicznego – jest niekonkurencyjna, niewykluczająca i głęboko zakorzeniona w naszym wspólnym dziedzictwie. Dlatego rynek może odegrać ważną rolę, ale tylko w ramach silnych zabezpieczeń etycznych.

Czytaj więcej

Prof. Tryjanowski: Energetyka została zamknięta w plemiennych bańkach

Jakie ramy regulacyjne?

Prywatny kapitał nie zastąpi skutecznej polityki publicznej, przynajmniej na razie. Kluczowe instytucje – państwa i wyspecjalizowane organizacje międzynarodowe – muszą pozostać w centrum działań ochronnych. Potrzebujemy pewnych ram regulacyjnych dla rynku kredytów bioróżnorodności – obejmujących standaryzację miar, niezależną certyfikację wyników oraz ścisłe limity dotyczące tego, co w ogóle można kompensować. Bez tego czyste podejście finansowe może stać się nie narzędziem zrównoważonego rozwoju, ale biletem na dalszą degradację środowiska.

Reklama
Reklama

Rządy powinny ustanowić strefy bez kompensacji – dla ekosystemów niezastąpionych – i wymagać, by kredyty były weryfikowane przez naprawdę dobrych specjalistów, a nie krzykaczy z organizacji pozarządowych. Przyroda to nie portfel inwestycyjny. To nie aktywo do prostej optymalizacji według krzywej ryzyka i zysku. To żywa matryca, z której wyrasta całe życie ludzkie – i od której zależy nasza przyszłość.

Rynki, mimo swej dynamiki, nie potrafią tego uchwycić. Finansowanie ochrony przyrody może być narzędziem uzupełniającym, ale nie może i nie powinno być głównym silnikiem ratowania przyrody. Musimy oprzeć się urokowi eleganckich instrumentów finansowych, które obiecują zbyt wiele, a wymagają zbyt mało. Prawdziwa ochrona wymaga czegoś więcej: pokory, działania zbiorowego, myślenia międzypokoleniowego, i przede wszystkim uznania, że są rzeczy, których nie da się wycenić.

O autorach

Piotr Tryjanowski, Daniel Anyebe

Prof. Piotr Tryjanowski pracuje w Katedrze Zoologii Uniwersytetu Przyrodniczego w Poznaniu. Daniel Anyebe jest doktorantem w Katedrze Ekonomii tego samego uniwersytetu.



Reklama
Reklama

W obliczu gwałtownej utraty bioróżnorodności i chronicznego niedofinansowania działań ochronnych, świat ekonomii i finansów coraz śmielej wkracza na teren tradycyjnie zdominowany przez biologów i ekologów. Pojęcia takie jak kredyty bioróżnorodności, ryzyko związane z przyrodą czy inwestycje pozytywne dla natury stają się przedmiotem poważnych debat w ONZ, spotkaniach G20 czy w bankach centralnych. Ale czy rynek naprawdę może uratować przyrodę? I jeśli tak, to na jakich warunkach?

Pozostało jeszcze 95% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Reklama
Opinie Ekonomiczne
Jacek J. Wojciechowicz: Czy powinniśmy obawiać się sztucznej inteligencji?
Opinie Ekonomiczne
Valdis Dombrovskis: UE zmienia kurs i słucha głosu przedsiębiorców
Opinie Ekonomiczne
Witold M. Orłowski: Połowa lata
Opinie Ekonomiczne
Krzysztof Adam Kowalczyk: Gospodarka w zmienionym rządzie Tuska ważna, ale nie najważniejsza. Szkoda
Opinie Ekonomiczne
Anna Cieślak-Wróblewska: Polacy wolą pracować w kraju. To dobra wiadomość, ale nie dla wszystkich
Reklama
Reklama