To skutek globalizacji, wolnego handlu, rozwoju technologii informatycznych i rynków finansowych. Masowa tania produkcja z Chin od lat zalewała świat, a jednocześnie Państwo Środka było ogromnym generatorem popytu na surowce z całej naszej planety. Coś się jednak zepsuło. Spowolnienie gospodarcze w Chinach, które zbiegło się z krachem na szanghajskiej giełdzie, napędziło wielką surowcową przecenę i uderzyło w światowy handel. Indeks Baltic Dry, mierzący popyt na morskie przewozy surowcowe, spadł do rekordowo niskich poziomów, niewidzianych nawet podczas recesji z 2009 r. Słaba koniunktura, będąca skutkiem kryzysu w Chinach, uderza już w polskie porty.
Nie ma się co łudzić. W zglobalizowanej gospodarce nie było i nie ma zielonych wysp, które byłyby całkowicie odporne na kryzys. O ile w zeszłym roku polska i europejska gospodarka radziły sobie stosunkowo dobrze, a chińskie wstrząsy i pogorszenie koniunktury w światowym handlu niewiele im zaszkodziły (m.in. dlatego, że spadek cen ropy był znaczącym impulsem stymulacyjnym), to jeżeli kryzys w Chinach będzie się w tym roku pogłębiał, Polska i Europa również to odczują. Na razie fala strachu wzbudzona na giełdach w Szanghaju i Shenzen przewala się przez rynki finansowe całego świata. Inwestorzy snują domysły, że sytuacja gospodarcza w Chinach jest gorsza, niż mówią oficjalne dane, a scenariuszem, jaki wywołuje ich największe obawy, jest tzw. twarde lądowanie, czyli bardzo ostre wyhamowanie wzrostu tej gigantycznej gospodarki.
W sytuacji, w której USA i Europa jeszcze całkiem się nie podniosły po poprzednich falach kryzysu, wstrząsy wywołane przez Chiny są ciosem dla całego świata. Można założyć, że ten cios będzie dla Polski mniejszy niż np. dla gospodarek opartych na surowcach, ale i tak stanowi dla nas duży czynnik ryzyka.