Nie ukrywam, że zdziwił mnie wynik najnowszych badań opinii, pokazujący, że liczba zwolenników zakazu handlu w niedzielę (już 44 proc.) niemal zrównała się z liczbą przeciwników (46 proc.). Choć raczej nie powinien, skoro ludzie na ogół godzą się z rzeczywistością, której nie potrafią zmienić, co kiedyś trafnie ujął Kisiel w słynnym powiedzeniu o urządzeniu się w Polsce Ludowej.
Wielkie sieci handlu spożywczego, które broniły otwartych sklepów jak niepodległości, gdy jeszcze ważyły się losy zakazu niedzielnego handlu, z biegiem lat zmieniły front i przeskoczyły na pozycje wspierających zakaz. W sumie nic dziwnego, skoro dostosowanie się do zmian sporo je kosztowało, a ludzie i tak kupują mniej więcej tyle samo żywności w sześć dni co w siedem. Co najwyżej zrobią zapasy, do czego w reklamach namawiała jedna z wielkich sieci dyskontowych.
Czytaj więcej
46 proc. badanych jest za zniesieniem zakazu, a jego utrzymanie popiera 44 proc. Nigdy jeszcze różnica między tymi zantagonizowanymi grupami nie była tak niewielka. Niedziele handlowe tracą zwolenników.
Powrót do niedziel kosztowałby dyskonty zmianę w logistyce, a przede wszystkim ekstrazapłatę dla pracujących tego dnia. Bo wyższe wynagrodzenie, choćby i podwójne, się pracownikom należy. Co do tego zgodzą się zapewne i etatyści, i zwolennicy wolnego rynku.
Koszt ten z pewnością zgodziliby się ponieść właściciele sklepów z wyposażeniem wnętrz, odzieżą czy obuwiem, a zwłaszcza centrów i galerii handlowych. Nadal pozostają przeciwnikami niedzielnego zakazu handlu, bo restrykcja ta to mniej wizyt klientów, a w efekcie niższe obroty. Owszem, częściowo zrekompensowały sobie to w handlu internetowym, ale czynsz za zamknięte przez jedną siódmą tygodnia sklepy stacjonarne raczej nie zmalał.