Co najmniej trzy czwarte inflacji pochodzi z zewnątrz, z szoków energetycznych. Z niezwykle wysokich podwyżek cen gazu, energii elektrycznej, ciepła” – tak tłumaczył atak drożyzny we wrześniu szef NBP Adam Glapiński. I podobne uzasadnienia słyszeliśmy – i wciąż słyszymy – z ust wielu innych decydentów. Oskarżający palec kieruje się w stronę a to „putinflacji”, a to unijnej polityki klimatycznej, która obciąża generowanie energii na bazie brudnych paliw coraz wyższymi opłatami.
Mniejsza już o to, że ekonomiści znacznie redukują ten udział energetyki w procesach inflacyjnych. Jakby próbować uśrednić setki wypowiedzi i komentarzy, jakich do tej pory udzielono w tej sprawie, trzeba by inflacjogenny charakter nośników energii sprowadzić do poziomu jednej trzeciej, najwyżej połowy. Przykładowo, latem ubiegłego roku porównywaliśmy ówczesny wzrost cen w energetyce do 2021 r.: w Polsce wychodziło 33,8 proc. poniżej europejskiej średniej (41,8 proc.). Ot, paradoks – skok cen energii w Polsce był niższy o 8 proc., za to inflację mieliśmy wyższą (15,3 proc. r./r.) niż w całej UE (10,4 proc. r./r.), nie wspominając o strefie euro (9,2 proc. r./r.).
Czytaj więcej
Ceny jeszcze długo będą rosły w tempie ponad 20 proc. miesięcznie, promocje nie pozwalają ich już...
Jest jednak jeszcze jeden, być może nawet ważniejszy, aspekt problemu. Nasze rachunki mogłyby być znacznie niższe, gdyby nie wieloletnie wzruszanie ramion w sprawie zmian w rodzimej energetyce. Zacznijmy od tego, że rząd jednoznacznie – już kilka lat temu – wskazał na węgiel jako bastion naszej narodowej niezależności. Najbrudniejsze z paliw, którego zasoby nam się kończą (przynajmniej jeśli chodzi o złoża wysokiej jakości), najkosztowniejsze – biorąc pod uwagę koszt wykupu pozwoleń na emisje gazów cieplarnianych w systemie ETS (w marcu to już ponad 90 euro za tonę, lada chwila padnie pewnie 100 euro).
Każde z tych 100 euro wyskoczy z naszych portfeli. Bezpośrednio odbija się to na rachunku, jaki wyjmujemy ze skrzynki, pośrednio w podatkach, jakie marnuje państwo, podtrzymując stary system. Ba, część z tych pieniędzy Unia zwraca polskiemu rządowi – z założeniem, że wyda on je na zmiany w energetyce, mające zmierzać do zmniejszania emisyjności, a zatem brzemienia ETS. Tyle że olbrzymia większość tego zwrotu ląduje w programach mających niewiele wspólnego z tym, co rozumiemy przez hasło „zmiana”.