Równolegle funkcjonują w Polsce dwie opowieści o stanie finansów publicznych. Jest ta oficjalna, gdzie wszystko jest OK, a nawet lepiej, czego dowodzić mają kolejne zwycięskie meldunki z frontu budżetowego. I jest ta ekspercka, w której następuje nieprzyjemne przybliżenie do rzeczywistości i oświetlenie zbliżającej się ściany.
Narracja zwycięska
Skrótowy obraz „narracji zwycięskiej” wygląda mniej więcej tak: budżet państwa po kwietniu zanotował 9,2 mld zł nadwyżki, po tym jak w marcu zamknął się on deficytem w wysokości 300 mln zł; dochody podatkowe były wyższe o 14,2 proc. r./r. Po 11,1 mld zł wpływów w marcu dochody z VAT wyniosły w kwietniu 20,6 mld zł. Pomimo obniżonych okresowo stawek VAT łączne dochody z podatków pośrednich w czterech pierwszych miesiącach roku były o 13,8 proc. wyższe r./r.; po symbolicznych wpływach z PIT rzędu 800 mln zł w marcu w kwietniu sięgnęły one już kwoty 9,2 mld zł; wydatki budżetu w okresie styczeń–kwiecień były o 15,2 proc. wyższe niż przed rokiem. Na wzrost zapracowały jednak głównie wyższa dotacja dla Funduszu Ubezpieczeń Społecznych, wypłata dodatków osłonowych i zakupy „rezerw strategicznych”.
Naturalnie, informacje na temat wykonania budżetu państwa nie są miarodajne dla oceny stanu finansów publicznych w Polsce. Ale polane odpowiednim sosem robią dobre wrażenie. Dla wielu wyborców wystarczająco dobre.
Narracja ekspercka
Ale zagadką wciąż pozostaje, dlaczego, u licha, stan finansów publicznych wydaje się doskonały także wielu profesjonalnym ekonomistom? Tego pojąć nie sposób.
Bo ta ekspercka narracja wygląda przecież zasadniczo inaczej niż różne prop-agitki. Rosnąca część wydatków publicznych nadal plasowana jest poza budżetem państwa. Pęczniejące dochody są w lwiej części następstwem podatku inflacyjnego i rozkręcającej się spirali cenowo-płacowej. Spadający udział długu publicznego w relacji do PKB nie jest skutkiem zacieśnienia fiskalnego, ale napędzanego inflacją wzrostu nominalnego PKB.