Był podobno gotowy jeszcze przed wyborami, ale okazało się, że zapomniano o handlu internetowym. Jak już się z tym jakoś uporano, wylazł na wierzch kolejny problem – podatek bardziej dotknąłby polskie supermarkety niedużej wielkości, zrzeszone dla wspólnej rynkowej walki w sieciach, niż wielkie międzynarodowe korporacje.
Po długich mękach wyprodukowano więc kolejną wersję, w której zaproponowano kwotę wolną i progresywną stawkę zależną od obrotu (co też było korektą wobec poprzednich planów). Nie licząc się z tym, że bardzo podobną konstrukcję, którą chciano wprowadzić na Węgrzech, Komisja Europejska skutecznie oprotestowała, więc Budapeszt musiał się z tego planu wycofać.
Dziś stało się to, czego można się było spodziewać – trzy tygodnie po wprowadzeniu pobór podatku będzie zawieszony. Minister oskarża o to lobbing wielkich korporacji. Oczywiście nie bez racji, ale przecież lobbing jest działaniem legalnym, a każdy ma prawo bronić swojego interesu.
Większym problemem jest to, że nasz rząd nie był w stanie przygotować takiej ustawy, która nie byłaby sprzeczna z unijnymi zasadami konkurencji rynkowej. Mimo że jest w Polsce cały zastęp świetnych specjalistów od europejskiego prawa antymonopolowego, których wystarczyło poprosić o pomoc. I mimo to, że po niepowodzeniu węgierskiej ustawy doskonale było wiadomo, jakie zarzuty postawi Komisja Europejska.
Nie lubię nadmiernej ingerencji w działanie rynku. I nie mam wątpliwości, że zdecydowaną większość kosztów związanych z podatkiem od hipermarketów najwięksi gracze i tak zdołaliby przerzucić na swoich polskich klientów i dostawców. Ale nie mam też wątpliwości, że państwo ma prawo uznać, że w imię pewnych wartości społecznych – np. zatrudnienia i różnorodności handlu – warto wspierać małe sklepy w konkurencji z gigantami.