Nie utrzymała się nawet brytyjska marka Burberry, choć charakterystyczna kratka była synonimem bycia „trendy" na warszawskich salonach. Widać też, że nie wystarczy butiku nazwać atelier, żeby móc sprzedawać sukienkę w cenie dwóch średnich pensji krajowych. Polacy się bogacą, ale nawet dla tych z zasobniejszymi kieszeniami torebka Louis Vuitton czy Prady nie jest wyznacznikiem statusu społecznego.
To, że nie mamy charakterystycznej dla Wschodu tendencji do świecenia złotem i epatowania metkami, dobrze o nas świadczy. Dla celebrytów, którzy bez drogich marek nie mogą funkcjonować w swoim środowisku, brak ekskluzywnego sklepu pod ręką to nie problem, bo wystarczy kupić bilet lotniczy do Paryża czy Mediolanu, gdzie przy okazji można opić udane zakupy luksusowym szampanem przy Champs-Élysées czy Via Montenapoleone.
Widziałam kiedyś otwarcie jednego z luksusowych sklepów w Warszawie w najdroższym domu handlowym w stolicy, gdzie wszystkie bogate panie wyglądały niemal jak klony, bo miały podobne zestawy apaszek, torebek i butów. Przyznaję się bez bicia – nie zależy mi na torebkach Louis Vuitton. I to nie tylko dlatego, że mnie na nie nie stać, ale również dlatego, że po prostu mi się nie podobają. No, może dałabym się złamać dla małej torebuni Dolce & Gabbana, ale na razie taki dylemat mam z głowy. W kraju na dorobku na superluksus stać tylko wąską grupę krezusów, a reszta, jeśli ma nadwyżki, to przeznacza je na inne rzeczy.
Rynkowe trendy pokazują, że zakupy robimy inteligentnie i mniej lub bardziej świadomie posługujemy się wskaźnikiem cena/jakość. Nie jest sztuką zapłacić 100 zł za dobre wino – sukces to znaleźć je za cenę co najmniej o połowę niższą. Modne stało się też kupowanie polskich produktów – także dlatego, że są często lepszej jakości niż wytwarzane w Chinach.
Oby tylko „śmiała" rządowa koncepcja budowania nowej klasy średniej, w połączeniu z reformą podatkową, nie spowodowała, że ciężko pracującego Polaka nie będzie stać nawet na krajowy luksus i pozostanie mu jedynie kiepska tanizna z sieciówek.