Pożegnanie z deflacją ekonomiści ogłosili, kiedy w listopadzie – po 28 miesiącach nieustających spadków – wskaźnik cen towarów i usług konsumpcyjnych zaczął zmieniać swój kierunek. Od grudnia będziemy mogli już zacząć mówić o wzroście cen, czyli inflacji.

Deflacja, jeśli wynika z osłabienia popytu krajowego, jest zjawiskiem bardzo szkodliwym dla gospodarki, może doprowadzić nawet do recesji, i gdy się kończy – wszyscy oddychają z ulgą. Ale w Polsce mieliśmy deflację importowaną, to znaczy wynikająca m.in. ze spadku surowców i żywności na światowych rynkach. W efekcie przeciętna polska rodzina mogła nieco mniej wydawać na jedzenie czy paliwo do samochodu, a trochę więcej zostawało jej w portfelu na inne wydatki. Rodziny, przynajmniej te, które miały okazje na własnej skórze odczuć jej pozytywne skutki, pożegnają się więc z deflacją raczej ze smutkiem.

Tym większym, że wzrost cen ma dotyczyć głównie paliwa, żywności i dóbr konsumpcyjnych sprowadzanych z Ameryki czy Chin (choć inna sprawa, że akurat te towary i tak już drożeją od kilku miesięcy). Warto przypomnieć, że tylko wydatki na jedzenie i transport, pochłaniają prawie 33 proc. naszych domowych budżetów. Pocieszające za to może być to, że inflacja w nadchodzących miesiącach nie powinna być szczególnie uciążliwa, bo ogólny wskaźnik wzrostu cen może sięgać 1,2 proc. (w perspektywie 12 miesięcy). A jeśli Rada Polityki Pieniężnej, nie podniesie stóp procentowych, to i raty kredytów złotowych raczej szybko nie wzrosną.

Powrót inflacji ze sporym zadowoleniem może za to przyjąć minister finansów. Dotychczas budżet na spadku cen konsumpcyjnych tracił, bo nieco mniejsze od oczekiwanych były wpływy z VAT. Dla odmiany teraz może więc zyskiwać, co dla niezwykle napiętego budżetu państwa w 2017 r. może okazać się prawdziwym błogosławieństwem.