W interesie państwa jest, by dotacje trafiły do branż innowacyjnych. Tam kryje się bowiem wyższa wartość dodana. I tu należy GameInn przyklasnąć, bo kieruje się właśnie taką logiką. Bez urazy dla polskich sadowników, lepiej wspierać coś, za czym kryje się jakaś wartość intelektualna, niż eksport np. jabłek.

W inwestycjach jednak wszystko sprowadza się do tego, w jakim momencie trendu zaczynasz brać w nich udział. Timing jest wszystkim. Nie wystarczy więc dojść do wniosku, że coś jest przyszłościowe. Ważne jest przekucie przekonania w czyn. I to, ile osób przed tobą do tego samego wniosku doszło. Pojęcie „przekonanie" jest tu kluczowe. Bo przekonanie to nie jest pewność. A niepewność oznacza ryzyko.

Do wniosku, że na grach da się zarobić i są przyszłością, doszło już dawno wielu inwestorów. To przekonanie zdążyło się już przekuć na liczby. Ceny akcji spółek informatycznych na GPW w stosunku do ich zysków są średnio o ok. 70 proc. wyższe niż w innych branżach: bankach, energetyce, deweloperach czy spółkach spożywczych. W przypadku producentów gier jest to od 100 proc. do 200 proc. więcej. To jednocześnie pułapka i okazja. Pułapka, bo branża wydaje się przeceniona, a więc możliwe, że przeinwestowana. Okazja, bo oznacza to, że inwestorzy wierzą, że tam kryje się ich długoterminowy zysk. Ale nikt nie wie, w którym momencie ryzyko przechyli szalę na niekorzyść inwestorów.

Co to ma wspólnego z GameInn? Wszystko wskazuje na to, że na tle innych branży gier łatwiej pozyskiwać finansowanie. Więcej pieniędzy to zaś zwykle mniejszy zysk jednostkowy. I większa skłonność do wydawania ich na mniej opłacalne projekty.

Czy więc to dobry timing inwestycyjny? Możliwe, że nieco spóźniony. Sztuką jest bowiem wsparcie branży, w której mało kto jeszcze dostrzegł okazję inwestycyjną. Tam kryje się bowiem największa wartość dodana, choć i większe ryzyko. Ale żeby to zrobić, trzeba w ogóle taką branżę mieć. Inaczej pozostalibyśmy przy jabłkach. A to byłaby fatalna informacja.