Opiszę więc z grubsza, na czym to polega. Jedziemy do centrum meblowego, które zwykle jest gdzieś na obrzeżach miasta. To oznacza wyprawę na co najmniej pół dnia. Na miejscu, przepychając się wśród tłumu podobnych nam desperatów, wybieramy pasujący mebel. Gdy już chcemy płacić, okazuje się, że owszem, zapłacić możemy od razu, ale i tak wybrany mebel będzie można odebrać za tydzień–dwa, a niekiedy jeszcze później.
Większość sklepów meblowych to tak naprawdę showroomy, czyli salony wystawowe, a nie salony sprzedaży. Wyjątkiem jest Ikea, która z natychmiastowej (w większości przypadków) dostępności mebli zrobiła swoją przewagę rynkową. Jednak i ona w końcu uległa presji rynkowej i zdecydowała się na uruchomienie sprzedaży przez internet, która świetnie pasuje do branży meblarskiej i wyposażenia wnętrz. Może produkty nie są tak zestandaryzowane jak w przypadku elektroniki czy AGD, ale od czego są dobre zdjęcia? W dodatku rozwój technologii cyfrowych sprawia, że wkrótce już standardem będą symulacje 3D, które pozwolą sprawdzić, czy produkt pasuje do danego pomieszczenia.
Sądzę, że problem z rozwojem e-sprzedaży mebli leżał nie po stronie konsumentów, ale producentów i sprzedawców, dla których wyzwaniem jest choćby konieczność akceptacji zwrotów. Jednak także oni muszą już sprzedawać w sieci i dostosować się do wymagań e-konsumenta. A ten nie tylko oczekuje dobrych cen i szybkiej dostawy, ale też chce wiedzieć, co kupuje. I to bez konieczności wyprawy do sklepu. Nie chce więc jednowymiarowych zdjęć, zwłaszcza takich, które nie pozwalają ocenić wielkości produktu (to uwaga m.in. do producentów damskich torebek). Nie chce też reklamowego opisu bez istotnych dla użytkownika informacji. Chce natomiast niemal 24-godzinnej obsługi. A firmy, które dopiero zaczynają przygodę z e-handlem, powinny być świadome, że w sieci nie wystarczy już prostu być.