Rynek mieszkań puchnie i bije rekordy. W pierwszej połowie roku deweloperzy rozpoczęli budowę 87,7 tys. mieszkań, a zgromadzili pozwolenia na wzniesienie ponad 109 tys. lokali. Najlepsze znikają z oferty, zanim jeszcze blok zdąży wyjść z ziemi. Powstają nawet listy oczekujących na mieszkania. Ceny galopują, bo popyt wciąż przewyższa podaż. Z uzupełnieniem oferty deweloperzy mają niemałe problemy. W Warszawie mówi się o zapaści. Oferta w stolicy jest najmniejsza od 13 lat. Nie najlepiej radzi sobie też Wrocław.
Budujące osiedla firmy skarżą się m.in. na przewlekłe procedury administracyjne. Na decyzję o warunkach zabudowy deweloperzy czekają niekiedy i pięć lat. Prezes jednej z dużych firm mówił niedawno na łamach „Rzeczpospolitej", że przygotowanie mniejszej inwestycji zajmuje mniej więcej dwa–trzy lata, przy dużych, złożonych z wielu etapów osiedlach procedury trwają czasem pięć–siedem lat. Firmy narzekają też na różnie interpretujące przepisy urzędy. To wszystko przekłada się nie tylko na podaż, ale i koszty inwestycji, co ostatecznie odbija się na cenach mieszkań. W dużych miastach dramatycznie brakuje też dobrze przygotowanych gruntów inwestycyjnych. Deweloperzy nie wybrzydzają, decydując się nawet na działki z problemami. Ale zanim je „uzdrowią", prostując np. kwestie prawne, i postawią osiedle, mija sporo czasu.
Firmy coraz chętniej ruszają więc w Polskę powiatową. Biorąc pod uwagę wydane pozwolenia na budowę, jeszcze cztery lata temu sześć największych aglomeracji odpowiadało za połowę ogólnopolskiego rynku. Teraz ta „szóstka" wraz z dziesięcioma kolejnymi miastami ma jedynie 44 proc. udziału. Firmy po prostu budują tam, gdzie mogą, gdzie jest łatwiej o grunty, gdzie łatwiej prowadzić inwestycje. Osiedla – mieszkań, domów, segmentów – rosną więc w coraz mniejszych miejscowościach. Chętnych nie brakuje. Argumentem nie do przecenienia są dużo niższe ceny. Z analiz portalu RynekPierwotny.pl wynika, że np. w Warszawie średnia cena metra kwadratowego nowych mieszkań to ponad 11 tys. zł, a pod miastem – 7,3 tys. zł. Duże, średnio 30-proc. różnice widać też w innych aglomeracjach. Za cenę dwupokojowego mieszkania w stolicy można już kupić nieduży segment pod miastem.
Trend wychodzenia z wielkich miast nasiliła pandemia, która rozluźniła mocny dotąd związek między miejscem pracy a adresem zamieszkania. Nie trzeba już codziennie meldować się w biurze w samym centrum. Równie dobrze można pracować zdalnie z tańszego, większego domu czy mieszkania w miasteczku lub na wsi, i to nawet na drugim końcu Polski. Rosnący popyt na mieszkania „na prowincji" podbija ich ceny. Mieszkania w kolejnych etapach budowania osiedli są coraz droższe.
Problem może się pojawić, gdy firmy zaczną ściągać pracowników do biur. Co z kupowanymi z myślą o pracy zdalnej lokalami na przedmieściach? Eksperci przestrzegają też, że wypchnięcie deweloperów z dużych miast spowoduje utratę przez nie wpływów z podatków, które ludzie będą płacić gdzie indziej. Recepta wydaje się prosta: trzeba uwolnić grunty i przygotować je do inwestycji oraz przyspieszyć procedury administracyjne. Potrzebne są jasne reguły gry.