Chwila prawdy dla LOT

Dla Polskich Linii Lotniczych LOT nadeszła chwila prawdy. Albo są w stanie przekształcić się w sprawną, zdolną do elastycznego reagowania na sytuację, świadczącą wysokiej jakości usługi i generującą trwałe zyski normalną firmę, albo jej nazwa zniknie na zawsze.

Publikacja: 18.01.2013 01:29

Chwila prawdy dla LOT

Foto: Fotorzepa, Radek Pasterski RP Radek Pasterski

Tak jak zniknęła nazwa belgijskiej Sabeny i niemal wszystkie ślady po węgierskim Malevie.

Większość najważniejszych graczy, od których zależy przyszłość LOT – politycy, państwowy właściciel, zarząd, zorganizowana w związki zawodowe załoga – sądzą, że mamy po prostu do czynienia z kolejną odsłoną starej gry, która musi zakończyć się specyficznie rozumianym sukcesem.  Sukcesem polegającym na tym, że firma dostanie kolejną transzę pieniędzy podatników (zaliczkę już dostała), przeprowadzi jako tako stabilizujący sytuację program naprawczy, w minimalnym niezbędnym stopniu ograniczy koszty (a tak naprawdę, to przywileje poszczególnych graczy), być może sprzeda jakąś część akcji w ofercie publicznej – a następnie przetrwa jakoś 10 lat, czyli okres, po którym zgodnie z zasadami unijnymi będzie mogła poprosić o kolejne wsparcie.

A tymczasem sprawa wygląda inaczej.  LOT musi dziś walczyć o przeżycie, a jedyną szansą przeżycia jest trwałe rozwiązanie największych problemów.  W przeciwnym razie Komisja Europejska każe zwrócić pospiesznie udzieloną pomoc publiczną i firma zbankrutuje.  A jeśli nawet nie każe jej zwracać, to kolejny zbieg niefortunnych zdarzeń (np. następna fala złej koniunktury na rynku lotniczym, przedłużające się kłopoty z dreamlinerami, niespodziewany wzrost cen paliw, agresywna konkurencja silniejszych graczy – jest z czego wybierać) doprowadzi do bankructwa w kolejnych latach.

LOT ma wielkie problemy, z którymi wprawdzie żyje od lat – ale z którymi chyba nie zdoła już żyć w przyszłości.

Po pierwsze, nie został skutecznie sprywatyzowany (na usprawiedliwienie trzeba dodać, że zawiniło tu niespodziewane bankructwo Swissair, któremu w roku 1999 sprzedano 25 proc. akcji).  Państwowa własność ma w przypadku LOT ogromny mankament – czyni z firmy dobrą zabawkę w rękach polityków (co paraliżuje działania restrukturyzacyjne) i uniemożliwia skuteczny nadzór właścicielski (co ogranicza możliwości skutecznego zarządzania).

Po drugie, nie znalazł silnego strategicznego partnera, który naprawdę włączyłby go do jednego z wielkich globalnych aliansów lotniczych.  Jest w ogóle wątpliwe, czy linia lotnicza takiej wielkości jak LOT ma dziś szansę samodzielnie przetrwać na rynku, podgryzana z jednej strony przez gigantów, a z drugiej przez tanie linie.  Znalezienie strategicznego partnera (który musi być znaczącym – większościowym? – akcjonariuszem, bo tylko to może go trwale związać) jest więc zapewne warunkiem przetrwania.  Po trzecie, nie wyrwał się z błędnego koła gry interesów, w której każdy gracz (por. listę powyżej) zazdrośnie walczy o własne interesy, nie przejmując się tym, że firma tonie, a rozwiązanie widzi głównie w utrzymaniu zadowalającego status quo z przeszłości.

Ale dziś gra się kończy.  Albo wszyscy gracze usiądą do stołu i wypracują porozumienie, w ramach którego zrezygnują ze znacznej części wywalczonych w przeszłości przywilejów, albo firma padnie.  Albo znajdzie się bardzo silny branżowy partner, który przejmie odpowiedzialność za rozwój LOT, albo firma padnie.  Albo znajdzie się prawdziwy właściciel, który doprowadzi do trwałej restrukturyzacji, albo firma padnie.  A byłoby żal (przynajmniej mnie).

Tak jak zniknęła nazwa belgijskiej Sabeny i niemal wszystkie ślady po węgierskim Malevie.

Większość najważniejszych graczy, od których zależy przyszłość LOT – politycy, państwowy właściciel, zarząd, zorganizowana w związki zawodowe załoga – sądzą, że mamy po prostu do czynienia z kolejną odsłoną starej gry, która musi zakończyć się specyficznie rozumianym sukcesem.  Sukcesem polegającym na tym, że firma dostanie kolejną transzę pieniędzy podatników (zaliczkę już dostała), przeprowadzi jako tako stabilizujący sytuację program naprawczy, w minimalnym niezbędnym stopniu ograniczy koszty (a tak naprawdę, to przywileje poszczególnych graczy), być może sprzeda jakąś część akcji w ofercie publicznej – a następnie przetrwa jakoś 10 lat, czyli okres, po którym zgodnie z zasadami unijnymi będzie mogła poprosić o kolejne wsparcie.

Opinie Ekonomiczne
Witold M. Orłowski: Gospodarka wciąż w strefie cienia
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Opinie Ekonomiczne
Piotr Skwirowski: Nie czarne, ale już ciemne chmury nad kredytobiorcami
Ekonomia
Marek Ratajczak: Czy trzeba umoralnić człowieka ekonomicznego
Opinie Ekonomiczne
Krzysztof Adam Kowalczyk: Klęska władz monetarnych
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Opinie Ekonomiczne
Andrzej Sławiński: Przepis na stagnację