I tak naprawdę nie wiadomo, czy płakać, czy się cieszyć, bowiem nie ma nic bardziej wyniszczającego firmy niż kadrowe karuzele i przepychanki. No, może poza nieudolnym zarządzaniem pod politycznym parasolem. Wstawianiem na szefów firm ludzi, których kompetencje, w skrajnych przypadkach, biorą się z kierowania przepływem towarów na bazarowym łóżku polowym.
Nie ma najmniejszego powodu bronić tych szefów państwowych spółek, którzy zamiast kompetencji mogą popisać się jedynie znajomościami. Nie ma sensu ronić łez nad przyniesionymi w teczkach członkami rad nadzorczych. Nie sposób nie przyklasnąć każdej inicjatywie, która sprawi, że obsadzanie stanowisk w firmach, w których udziałowcem jest państwo, stanie się przejrzyste. Choć akurat w tym przypadku proponowane procedury wydają się nadmiernie skomplikowane.
Jest jednak kilka „ale”. Po pierwsze, dobrze byłoby skończyć z polityką spalonej ziemi. Wielu mianowanych przez poprzedni rząd szefów firm i członków rad okazało się świetnymi menedżerami i często nie ma powodów, poza politycznymi, by ich usuwać. Po drugie, jeśli ma być transparentnie, nie wolno popełniać błędów poprzedników, a to może nie być łatwe. A najlepiej jak najszybciej sprywatyzować większość państwowych spółek. Dopiero wtedy nastąpi ostateczny krach systemu synekur.