Naukowa definicja rynku głosi, że jest to miejsce, w którym spotyka się popyt i podaż. Historycznie rzecz biorąc, określenie „miejsce” miało znaczenie dosłowne. Kupcy przywożący jantar znad Bałtyku, jedwab z Chin, węgrzyna z Węgier i pietruszkę z majątku imć pana Wielkopolskiego spotykali się na centralnym placu miasta. Tak było jeszcze – przynajmniej w odniesieniu do niektórych produktów – w czasach mojej młodości, kiedy babcia prowadziła mnie na targ, aby nabyć świeże jajka czy kurę, która jeszcze rankiem biegała po gumnie.
Niestety, potem w centralnym punkcie miasta pobudowano Pałac Kultury (czy inne obrzydlistwa), podaż rozpełzła się po całym mieście, a słowo „miejsce” nabrało abstrakcyjnego znaczenia. Miało to konsekwencje gospodarcze, które można by opisać, odwołując się do modnej w swoim czasie teorii asymetryczności informacji.
Kupujący nie miał już wiedzy o całej ofercie poszukiwanego towaru, a sprzedający mogli wykorzystywać to jego zagubienie, próbując windować ceny. I oni jednak ponosili dodatkowe koszty, bo – aby cokolwiek sprzedać – musieli dotrzeć do klienta z informacją o swoich produktach. Łatwiej było to zrobić, rzecz jasna, sprzedawcom wielkim, dla których relatywny koszt reklamy był mniejszy, a jej intensywność mogła współkształtować potrzeby nabywców.
Nagle na naszych oczach coś zaczęło się zmieniać. Pojawił się Internet, który szybko okazał się niezwykle tanim i szybkim źródłem informacji. Ponieważ strony WWW i e-maile bardzo łatwo można wykorzystywać do przekazywania informacji zwrotnych, przestrzeń wirtualna zaczęła pełnić rolę „miejsca” zakupów.
Analiza społeczno-ekonomicznych konsekwencji tego, że dzisiaj coraz częściej popyt i podaż spotykają się w Internecie, czeka jeszcze na swojego Adama Smitha. Na pewno jednak jest to „równiejszy”, bardziej demokratyczny dostęp do informacji. Jest to też sposób na obniżenie kosztu przekazywania informacji wyrównujący szansę mniejszych sprzedawców.