Ekonomia w szkole, czyli PIT-u, PIT-u

W polskiej szkole uczniowie dowiedzą się, co to jest dług i jak wypełniać PIT. Nie dowiedzą się natomiast, kim byli bracia Jabłkowscy. Bo dzieci mają wyrosnąć na podatników – pisze Marek Magierowski, publicysta „Rzeczpospolitej”

Publikacja: 18.07.2008 03:25

Ekonomia w szkole, czyli PIT-u, PIT-u

Foto: Rzeczpospolita

Sześciolatek już w pierwszej klasie nauczy się, skąd się biorą pieniądze. Ma także rozpoznawać banknoty i dostosowywać swoje oczekiwania do “realiów ekonomicznych rodziny”. Szczególnie ten ostatni postulat wydaje mi się trudny do zrealizowania (Syn: “Mamo, muszę mieć tego iPoda, wszyscy w mojej klasie już mają iPody!”. Matka: “Niestety, syneczku, musisz się dostosować do realiów ekonomicznych naszej rodziny”).

Jednak zmiany planowane przez Ministerstwo Edukacji Narodowej to i tak krok w dobrą stronę. Wreszcie dzieciaki lizną może trochę podstaw ekonomii – pomyślałem w pierwszej chwili. Obawiam się jednak, że wiedza o funkcjonowaniu gospodarki, przekazywana maluchom, ograniczy się właśnie do wiedzy o funkcjonowaniu bankomatu.

W trwającej od lat debacie na temat reformy szkolnictwa najbardziej radykalni modernizatorzy często używają argumentu “praktyczności”. Czego powinna uczyć dzieci nowoczesna szkoła? Otóż powinna uczyć czynności praktycznych, przydatnych w dorosłym życiu. A jako najbardziej dobitny przykład takiej niezbędnej umiejętności często przytaczane jest wypełnianie PIT. Coś w rodzaju “rozpoznania bojem” przed wejściem w świat dojrzałych, ekonomicznych wyborów.

Teoretycznie wpisywanie odpowiednich słów i liczb w odpowiednie rubryki nie powinno być niczym nadzwyczajnym ani wymagającym od podatnika jakichś specjalnych zdolności. Wiemy jednak, że tak nie jest, bo zeznania podatkowe są dla zwykłego człowieka materiałem wyjątkowo opornym. Dlatego też pomysł, by oswajać z PIT np. gimnazjalistów, na pierwszy rzut oka wydaje się logiczny i uzasadniony. Ale tylko na pierwszy rzut oka...Nie miałbym nic przeciwko lekcjom o PIT, gdyby wcześniej uczniowie i uczennice dowiedzieli się, od jakich słów pochodzi ten skrótowiec i orientowali się, choćby w minimalnym stopniu, czym jest “income”, czyli “dochód” oraz “tax”, czyli “podatek”.

Nie zaszkodziłaby także wiedza, nawet powierzchowna, o popycie i podaży, o budżecie państwa, inflacji, rachunkowości, historii pieniądza, giełdzie, deficycie handlowym, systemach emerytalnych czy wydajności pracy. A także o tym, jak się w Polsce zakłada i prowadzi firmę, aczkolwiek na ten ostatni temat nauczyciele musieliby poświęcić bodaj cały semestr.

Maturzyści nie mają pewnie zielonego pojęcia, kim był Hipolit Cegielski, choć jego portret powinien wisieć w polskiej galerii historycznych sław,między Kościuszką a Piłsudskim

Niestety, z punktu widzenia państwa oraz państwowych urzędników, wciąż mających największy wpływ na edukację naszych pociech, wpajanie takich informacji młodzieży jest niebezpieczne.

Politykom bardziej opłaca się utrzymywanie wyborców w przekonaniu, że płacenie podatków jest nie tylko obowiązkiem, ale i wyrazem współczesnego patriotyzmu, niż tłumaczenie chłopcom i dziewczętom, że nie ma nic za darmo, a za wizytę u lekarza tak czy inaczej płacimy z własnej kieszeni. Dla partyjnych spin doctorów dużo wygodniejszy jest obecny stan umysłów Polaków, którzy w zdecydowanej większości chcą, by “państwo im dawało” (bo wyborcom zawsze można obiecać, że “się im da”), niż sytuacja, w której młodzież dowiedziałaby się, jak biurokraci marnotrawią dorobek i talent własnych obywateli.

Łatwiej jest wmawiać rodakom, że państwo musi dbać o słabszych i wykluczonych, niż pokazywać przykłady krajów, gdzie intensywne dbanie o biedotę poszerzało tylko obszary nędzy. Lepiej także, by licealiści na lekcjach historii nie rozprawiali zbyt długo o najważniejszych powodach rewolucji w Ameryce i Francji (podatki, podatki...), tylko wkuwali oklepane formułki o oświeceniu, o republikanizmie, o tendencjach niepodległościowych.

Dla państwa człowiek, który zna się na ekonomii, stanowi zagrożenie. Bo nie można nim manipulować, wciskać bzdur o sprawiedliwości społecznej, nie można mu tłumaczyć osobistych porażek dzikim kapitalizmem i pazernością złych biznesmenów. Dlatego młodzi uczą się w szkole o całkach, o wodorotlenkach tetrametyloamoniowych i muszą zapamiętać, jak brzmi nazwa piątego okresu paleozoiku*. Nie muszą natomiast wiedzieć, jak działa spółka cywilna i czym są obligacje. Bo po co?

Marzeniem każdego polityka jest elektorat składający się wyłącznie z ekonomicznych ignorantów, którzy każdego roku, bezrefleksyjnie, ale za to punktualnie, wypełnią swoje formularze PIT.

Nastolatki uczą się ekonomii albo od rodziców – jeśli rodzicom na tym zależy – albo z mediów, jeśli same mają na tyle zapału, by przeczytać coś na ten temat w Internecie, odrywając się na chwilę od ściągania dzwonków na komórkę.

Jest jeszcze druga strona tego medalu, choć równie ponura jak pierwsza: dzieciom nie pokazuje się w szkole żadnych wzorców osobowych związanych z przedsiębiorczością. Trudno zatem, by zainteresowały się ekonomią i biznesem jako dziedzinami, w których można osiągnąć nie tylko bogactwo, lecz także życiowe spełnienie, zyskać respekt w społeczeństwie, a nawet wejść do panteonu narodowych bohaterów. Jest wręcz odwrotnie: wśród Polaków pokutuje przekonanie, że biznesmen jest z gruntu nieuczciwy, a człowiek zarabiający trzy średnie krajowe to albo złodziej, albo krewny jakiegoś polityka.

W historycznym gwiazdozbiorze Ameryki, obok Abrahama Lincolna, Thomasa Jeffersona, Franklina D. Roosevelta czy Martina Luthera Kinga, jest też miejsce dla Johna D. Rockefellera, Henry’ego Forda, Sama Waltona czy Billa Gatesa. Zgoda, proste porównanie Polski, umęczonej zaborami, wojnami i komunizmem, z żyjącą od lat w błogostanie i rozwijającą się bez przeszkód Ameryką, jest nieuprawnione.

Chciałbym jednak dożyć chwili, gdy jedna z lekcji historii w polskim liceum będzie poświęcona np. braciom Jabłkowskim, których potomkowie – gdyby nie druga wojna światowa i komunistyczna dyktatura – zapewne byliby dziś handlowymi potentatami w Europie.

Chciałbym dożyć dnia, w którym dzieciaki w wieku szkolnym będą wkuwać na pamięć biografię Hipolita Cegielskiego. Przemysłowca i wielkiego patrioty, jednej z najwybitniejszych postaci w dziejach Polski, który został zepchnięty na margines historii tylko dlatego, że nie zginął w żadnym powstaniu i nie pisał rzewnych poematów na emigracji. Założył jedynie sklepik z radłami i pługami (a był filozofem i lingwistą, autorem podręczników do języka greckiego!), który urósł potem do rozmiarów wielkiej, świetnie prosperującej fabryki maszyn rolniczych.

Idę o gruby zakład, że 99,9 proc. maturzystów nie ma zielonego pojęcia, kim był Cegielski, choć jego portret powinien wisieć w polskiej galerii historycznych sław, między Kościuszką a Piłsudskim.

Dopiero gdy młodzi ludzie nabiorą szacunku dla przedsiębiorczych i pracowitych rodaków, dopiero gdy poznają prawa rządzące gospodarką, staną się obywatelami, a nie wyłącznie przyszłymi podatnikami. Wówczas zajęcia poświęcone wypełnianiu PIT będą miały sens.

* Dla ciekawskich: Karbon.

Sześciolatek już w pierwszej klasie nauczy się, skąd się biorą pieniądze. Ma także rozpoznawać banknoty i dostosowywać swoje oczekiwania do “realiów ekonomicznych rodziny”. Szczególnie ten ostatni postulat wydaje mi się trudny do zrealizowania (Syn: “Mamo, muszę mieć tego iPoda, wszyscy w mojej klasie już mają iPody!”. Matka: “Niestety, syneczku, musisz się dostosować do realiów ekonomicznych naszej rodziny”).

Jednak zmiany planowane przez Ministerstwo Edukacji Narodowej to i tak krok w dobrą stronę. Wreszcie dzieciaki lizną może trochę podstaw ekonomii – pomyślałem w pierwszej chwili. Obawiam się jednak, że wiedza o funkcjonowaniu gospodarki, przekazywana maluchom, ograniczy się właśnie do wiedzy o funkcjonowaniu bankomatu.

Pozostało 90% artykułu
Opinie Ekonomiczne
Witold M. Orłowski: Gospodarka wciąż w strefie cienia
Opinie Ekonomiczne
Piotr Skwirowski: Nie czarne, ale już ciemne chmury nad kredytobiorcami
Ekonomia
Marek Ratajczak: Czy trzeba umoralnić człowieka ekonomicznego
Opinie Ekonomiczne
Krzysztof Adam Kowalczyk: Klęska władz monetarnych
Opinie Ekonomiczne
Andrzej Sławiński: Przepis na stagnację