Amerykański budżet, czyli znaczenie połowy procentu

- Debata nad budżetem na 2009 rok pełna jest paradoksów. Zarówno dla przeciwników, jak i dla zwolenników Baracka Obamy proponowane przez niego cięcia są jednocześnie za małe i za duże - pisze Piotr Gillert

Publikacja: 11.05.2009 01:44

Piotr Gillert

Piotr Gillert

Foto: Fotorzepa

17 miliardów dolarów – takie cięcia w amerykańskim budżecie rządowym na przyszły rok fiskalny proponuje prezydent Obama. Po zatwierdzeniu ogromnych sum na ratowanie gospodarki deficyt rozrósł się do takich rozmiarów (do jesieni ma sięgnąć ok. 1,8 biliona), że Amerykanie są w zasadzie zgodni co do tego, iż ciąć trzeba. Publikacja długo oczekiwanych szczegółów projektu ustawy budżetowej wywołała w jednak USA debatę na temat znaczenia proponowanej sumy. Czy 17 miliardów to dużo czy mało? Dla zwykłego śmiertelnika brzmi to jak niebotyczna góra pieniędzy. Są nawet na świecie takie kraje, które mogłyby za taką forsę wysłać wszystkich obywateli na roczne wakacje. – Nawet według waszyngtońskich standardów to bardzo konkretne pieniądze – przekonuje Obama.

Nie wszyscy są jednak podobnego zdania. W budżecie największego mocarstwa w historii świata jest to bowiem niewielka kropla – zaledwie pół procent z łącznej sumy ponad 3,5 biliona dolarów. Czołowy republikański senator Judd Gregg porównał proponowane oszczędności do paru ziarenek piasku na pustyni.

Przerzucanie budżetowego piasku jest jednak trudniejsze, niż może się wydawać.

Wiele programów, które wziął na celownik Obama, zostało już dawno namierzonych przez ludzi poprzedniej administracji. Jedną z takich trudnych pozycji jest federalny Program Pomocy przy Przestępczości Imigracyjnej (w skrócie od angielskiej nazwy: CAAP), który wbrew swej nazwie nie służy promowaniu rozbojów z udziałem Meksykanów, lecz ma na celu pokrycie części kosztów, z jakimi dla stanowych budżetów wiąże się ściganie i karanie przestępstw dokonanych przez nielegalnych imigrantów. Rocznie program ten kosztuje amerykańskiego podatnika, bagatela, 400 milionów dolarów.

Obama proponuje likwidację CAAP, twierdząc, że lepiej będzie te pieniądze wydać na ochronę granic. Nie jest jednak w tym względzie odkrywczy: dokładnie to samo próbował zrobić przed rokiem George W. Bush. Na czele heroicznej i zakończonej sukcesem walki o utrzymanie CAAP stanęli jednak ci sami członkowie Kongresu z Marylandu, Nowego Jorku czy Kalifornii, którzy przy innych okazjach głośno biją na alarm, że trzeba ciąć wydatki.

Powód: program daje nawet odległym od meksykańskiej granicy stanom miły zastrzyk federalnej gotówki, którą można bez większych ograniczeń wydać w zasadzie dowolnie (na przykład na rządowe auta).

Z pozostałymi 120 programami rządowymi, które chciałby zlikwidować lub przyciąć Obama, jest podobnie. Ci sami politycy, którzy mówią o potrzebie oszczędności „ogólnie”, będą gwałtownie protestować przeciw wszelkim cięciom dotyczącym ich własnego podwórka.

By pojąć problem, z jakim boryka się Obama, trzeba pamiętać, że ostateczny kształt budżetu zatwierdza Kongres, a jego członkowie zależni są od swego lokalnego elektoratu. Przynależność partyjna i interes polityczny własnego ugrupowania to jedno, a uznanie w oczach stanowych wyborców to drugie, kto wie, czy nie ważniejsze od pierwszego. A wyborcy mało co cenią u swych przedstawicieli na Kapitolu tak wysoko jak umiejętność wyciągnięcia pieniędzy z przepastnego skarbca w Waszyngtonie i przepompowania ich do własnego stanu.

I tak na przykład przywódca demokratów w Izbie Reprezentantów Steny

Hoyer chwali prezydenta za „podjęcie trudnych wyborów koniecznych, by rozpocząć proces równoważenia naszego budżetu narodowego”. Ale gdy chodzi o znaczące zmniejszenie planowanych inwestycji w infrastrukturę w okolicach Waszyngtonu (czytaj: na przedmieściach stolicy leżących w stanie Maryland, który reprezentuje Hoyer), lider demokratów jest zdecydowanie przeciwny. – Zrobię wszystko, by pieniądze te znalazły się w projekcie zatwierdzonym przez Kongres – podkreśla.

Podobnie jest z republikanami – z jednej strony atakują Obamę za rozrzutność, a z drugiej domagają się utrzymania wydatków na program we własnym okręgu wyborczym.

Nawet te pół procent oszczędności, o które prosi Obama, wydaje się więc zagrożone. Dyskusje trwają, a deficyt rośnie.

Opinie Ekonomiczne
Witold M. Orłowski: Gospodarka wciąż w strefie cienia
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Opinie Ekonomiczne
Piotr Skwirowski: Nie czarne, ale już ciemne chmury nad kredytobiorcami
Ekonomia
Marek Ratajczak: Czy trzeba umoralnić człowieka ekonomicznego
Opinie Ekonomiczne
Krzysztof Adam Kowalczyk: Klęska władz monetarnych
Materiał Promocyjny
Do 300 zł na święta dla rodziców i dzieci od Banku Pekao
Opinie Ekonomiczne
Andrzej Sławiński: Przepis na stagnację