W prasie, i nie tylko, przetacza się dyskusja o postrzeganiu Polski jako z jednej strony miejsca, w którym można (w kryzysie) spędzić fajne i tanie wakacje, z drugiej – kraju, gdzie rozpoczęła się rewolucja, która zmiotła ze sceny ZSRR i umożliwiła pokojowe połączenie Niemiec.
U podstaw tej dyskusji znalazły się m.in. komercyjne spoty, jakie w niewielkiej ilości emisji zamieszczają w CNN niektóre polskie miasta, oraz spot Komisji Europejskiej o roku 1989, w którym zabrakło naszych symboli w postaci Lecha Wałęsy, „Solidarności” itd. W podtekście narzekanie, że nasze zwycięstwo z 4 czerwca ‘89 znów nie zostanie zauważone przez świat, ale jak zwykle ukradną je nam Niemcy.
Pod wpływem tej dyskusji zacząłem intensywniej oglądać zagraniczne telewizje, przede wszystkim informacyjne, tak europejskie, jak i z USA oraz Bliskiego Wschodu, by wyrobić sobie niezależny pogląd o promocji (zarówno krajów, jak i miast) w najbardziej opiniotwórczym medium, jakim jest telewizja, oraz o poziomie naszych, krajowych wysiłków w konkurencji o przyjazdową turystykę.
Niestety, w tym porównaniu wypadamy źle. Spoty o Chorwacji, Hiszpanii, Malezji czy Indiach ukazują się regularnie po 10 – 15 razy dziennie we wszystkich sześciu oglądanych stacjach, i to przez wiele tygodni. Nasz wysiłek ograniczył się do kilku spotów dziennie przez blisko dwa tygodnie. I w tym sensie można mówić o wyrzuconych pieniądzach, bo w takiej konkurencji trudno oczekiwać, iż właśnie spot o Polsce (czy polskim mieście) zapadnie w pamięć widza i skłoni go do złożenia nam wizyty. Skoro sami się wstydzimy swojego dorobku, to nie powinniśmy mieć pretensji, że inni go nie pokazują w stopniu nam odpowiadającym.
Ponadto mam wrażenie – być może niesłuszne – iż nikt w kraju się nie zajmuje w sposób profesjonalny, zorganizowany i regularny promocją Polski i naszych niemałych przecież osiągnięć także na polu politycznych przemian w Europie i na świecie. Nasze miasta, ze stolicą na czele, nie potrafią się skutecznie promować. Podobnie jest z samym krajem.