[link=http://blog.rp.pl/jablonski/2010/05/22/zycie-na-kredyt/]Skomentuj na blogu[/link]
Im bardziej zadłużony jest sprzedający je kraj, tym więcej płaci odsetek. Dziś już nie sposób wyobrazić sobie rynki finansowe bez obligacji rządowych. Gdyby nagle państwa przestały je sprzedawać, doszłoby do załamania – spadłoby oprocentowanie lokat bankowych, funduszy inwestycyjnych i emerytalnych, a pewnie także kredytów.
Gdyby rządy nagle przestały pożyczać, nie starczyłoby im na służbę zdrowia, oświatę, policję czy wypłatę świadczeń społecznych. Na ograniczenie finansowania w tych sferach nie zgodzi się jednak społeczeństwo żadnego cywilizowanego kraju. Nie śmie więc tego zaproponować żaden marzący o karierze polityk. Dlatego też niedawne szumne zapowiedzi wielu rządów planujących ograniczenia deficytu budżetowego trzeba traktować z dużą ostrożnością. Bo w rzeczywistości stać na to tylko najbogatsze państwa.
Większość krajów na razie nie może sobie na to pozwolić. Proporcja między zadłużeniem a bogactwem będzie się więc powiększać. A to oznacza, że bomba podłożona pod światowe finanse cały czas tyka.
Dawniej, gdy jakieś państwo nadmiernie się zadłużyło, to po prostu bankrutowało. Nastawał kryzys, wierzyciele tracili pieniądze, ale byli już ostrożniejsi, gdy zaciągali kolejne pożyczki. Doświadczenia ostatnich lat pokazują jednak, że dziś światowe rynki nie dopuszczają do bankructw nie tylko państw, ale i wielkich instytucji finansowych. Znika więc ryzyko utraty pieniędzy. Więcej nawet – im bardziej niewiarygodny emitent papierów, tym lepiej. Taka praktyka musi się kiedyś skończyć, bo oznacza ni mniej, ni więcej, że za długi biedniejszych zaczynają odpowiadać bogaci. Rzecz w tym, że ich możliwości finansowe też mają granice.