Idzie opornie, bo pułapek nie brakuje, a polityczne konsekwencje mogą być przykre bez względu na to, co się robi.
Jeśli prywatyzuje się zbyt wolno i ostrożnie (jak np. za rządów PiS), od razu słychać, że przecież w programie ekonomicznego przedszkola znajduje się lekcja o tym, iż własność prywatna zawsze jest lepsza od państwowej. Jeśli sprzedaż państwowego majątku nabiera rozpędu (jak w ostatnich latach), co i rusz słychać zarzuty o wyprzedawaniu rodowych sreber i pozbywaniu się za bezcen pereł naszej gospodarki. Do tego często – o zgrozo! – zagranicznym inwestorom.
Jest jeszcze jeden sposób sprzedaży państwowego majątku – prywatyzacja pracownicza. Pomysł od dawna propagowany przez Waldemara Pawlaka, na razie z mizernymi skutkami. Nawet kiedy udało się wreszcie uruchomić system poręczeń BGK dla spółek stworzonych przez pracowników, którzy chcieliby przejąć swoje firmy, okazuje się, że chętnych nie ma. I raczej nie będzie. Na daleko idące preferencje dla spółek pracowniczych nie ma bowiem co liczyć ze względu na konieczność równego traktowania potencjalnych inwestorów. A skoro tak, trudno będzie skłonić pracowników do podjęcia dużego przecież ryzyka przemiany we właściciela-przedsiębiorcę.
Co to oznacza dla przyszłości prywatyzacji? Nic nowego. Dalej będzie czekać na dokończenie.