Jeśli spółce pracowniczej zawiązanej przez załogę puławskich zakładów uda się kupić własną firmę, będzie to ewenement na dużą skalę. Liczby mówią same za siebie: choć prywatyzacja pracownicza to chwytliwy slogan, dotąd przetestowano go z sukcesem zaledwie w 1,5 tys. polskich firm. Głównie małych i średnich. A to dlatego, że ten model – co podkreślają eksperci – najlepiej sprawdza się w niezbyt rozrośniętych przedsiębiorstwach, które są w stanie na siebie zarobić, mają stabilne przepływy gotówkowe i zdolność do spłaty zadłużenia.

Drugi powód to brak dostępu do kapitału. Nie ułatwił go szeroko reklamowany rządowy program prywatyzacji pracowniczo-menedżerskiej, sprowadzający się do możliwości uzyskiwania poręczeń w Banku Gospodarstwa Krajowego. Nie wzięła w nim udziału żadna ze spółek pracowniczych, które zwyciężyły w kilku tegorocznych prywatyzacjach średnich firm. Spółki, które pytały o możliwość uzyskania poręczeń, można policzyć na palcach jednej ręki. By do nich pretendować, muszą najpierw mieć promesę kredytową z komercyjnego banku. A komercyjnych banków nie interesuje ideologia, tylko stan portfela klienta.

W tym wypadku zazwyczaj liczą, że będzie dysponował wkładem w wysokości co najmniej połowy kredytu, co oznacza konieczność uzbierania średnio 50 mln zł. O ten mur rozbiły się już plany prywatyzacji pracowniczej snute przez związkowców Enei, którzy musieliby zgromadzić – bagatela – kilka miliardów złotych. A załoga z kopalni Silesia musiała znaleźć sobie do spółki majętnego inwestora. Jak w starym powiedzeniu: gdy nie wiadomo, o co chodzi, chodzi o pieniądze. Czy załoga Puław rzeczywiście je ma, czy tylko blefuje, opowiadając o tajemniczym „unikalnym modelu finansowania”, okaże się we wtorek.