Premier Donald Tusk w swoim expose zapowiedział wiele zmian w finansach publicznych. Można oczywiście zastanawiać się, czy są one wystarczające do zrealizowania ambitnego celu. Do 2015 roku rząd chce obniżyć deficyt budżetu do 1 proc., a dług publiczny do 47 proc. PKB.
Ogłoszone reformy nie są bardzo bolesne i zyskały społeczną aprobatę (przy tego typu programach brak gwałtownych protestów należy traktować jako milczące poparcie). Jest tak dlatego, że większość proponowanych działań: reforma KRUS, ograniczenie przywilejów emerytalnych, odebranie ulg prorodzinnych osobom dobrze sytuowanym, mieści się w powszechnym rozumieniu sprawiedliwości. Ważne jest także to, że zmiany są planowane od lat i opinia publiczna miała czas, aby się z nimi oswoić.
Wolno także przypuszczać, że dzięki ministrowi Boniemu nie są to tylko pomysły, ale gotowe projekty ustaw możliwe do szybkiego uchwalenia przez parlament. Tu jednak zaczyna się problem.
Donald Tusk miał szansę na powtórzenie sukcesu Balcerowicza, który w 1989 roku doprowadził do przyjęcia podczas jednej sesji całego pakietu ustaw umożliwiających start wielkiej reformy gospodarczej. Teraz też mogłoby tak być, gdyby po wyborach 9 października natychmiast powstał rząd i zaczął funkcjonować nowy parlament. Tak się jednak nie stało z niezrozumiałych powodów. Na rozpoczęcie funkcjonowania nowych władz przyszło nam czekać 40 dni.
W efekcie w tym roku parlament nie da rady uchwalić zmian w przepisach podatkowych i w 2012 rok musimy wejść z dotychczasowym prawem, rezygnując z możliwości osiągnięcia sporych korzyści budżetowych. Wyjątkiem jest podwyższenie składki rentowej, przynoszące finansom publicznym największe zyski. Wszystkie pozostałe reformy muszą być przesunięte na 2013 rok, z czego rządzący doskonale zdają sobie sprawę.