Nic dziwnego. Donald Tusk rozpoczął ofensywę po rozmowie z Angelą Merkel. Polski premier jak rasowy polityk wie, że trzeba zgłaszać pomysły, które mają szansę na sukces. A ponieważ w Unii warunki dyktują Niemcy, więc lepiej najpierw sprawdzić, co dzieje się w Berlinie. I potem w Brukseli znaleźć się w gronie autorów zwycięskiej koncepcji. Tyle o taktyce. A co ze strategią? Czy polska koncepcja jest najlepsza z punktu widzenia narodowego interesu? Dziś najważniejsze dla Polski, i dla innych krajów, jest uratowanie strefy euro przed rozpadem. Nie stać nas na stracone lata, głęboką recesję, bezrobocie i niepokoje społeczne. O tym wie także przeciwnik wspólnej waluty David Cameron.
Pytanie, jaka ma być polityczna cena ratowania euro. Jeśli premier uważa, że miejsce Polski jest w bardziej zintegrowanej Europie, to kurs na Berlin ma sens. Wtedy celem Polski jest zachowanie jak największej spójności Unii. Czyli nawet jeśli trzeba zrobić coś dodatkowego dla strefy euro, to tylko pod warunkiem, że struktura ta będzie bezwzględnie otwarta dla wszystkich chętnych. I jeśli Polska w przyszłości spełni warunki i będzie miała ochotę do niej dołączyć, to nikt nie powinien mieć prawa jej tego zabronić. Stąd propozycja zmian w traktatach dla "27" i silnej roli unijnych instytucji: Komisji Europejskiej, Parlamentu, Trybunału Sprawiedliwości. Tusk wie, że jeśli zamiast tego pozwolimy na stworzenie równoległej międzyrządowej platformy integracyjnej, to powstanie UE Bis, która powoli będzie wydzierać z właściwej Unii kolejne dziedziny wspólnej polityki. Myśli inaczej niż David Cameron, który chce ograniczenia dalszej integracji europejskiej wyłącznie do strefy wspólnej waluty. Obaj chcą ocalenia strefy euro. Ale Brytyjczycy pragną, by potem szła ona swoją drogą, im dalej od nich, tym lepiej. A Polska chce być blisko i dołączyć, jak tylko będzie miała ochotę.