Od pewnego czasu słowo „kryzys" nie schodzi z ust dziennikarzy, niektórych ekonomistów i polityków. Przerwa w mówieniu o kryzysie po... poprzednim kryzysie lat 2008 – 2009 minęła niezauważenie. Codziennie media informują nas, że „kryzys nadchodzi", „jest źle i będzie coraz gorzej".
Tymczasem „niepokorna" gospodarka nie chce się poddać kryzysowi, jakby nie oglądała wiadomości i nie czytała gazet, a kolejne twarde dane makroekonomiczne malują zupełnie inny, bardziej pozytywny obraz. Również przedsiębiorcy, z którymi rozmawiam codziennie, kryzysu żadnego nie spotkali. O co więc chodzi?
Pesymistyczne nakręcanie
Moim zdaniem mamy do czynienia ze swego rodzaju błędnym kołem. Wśród ekonomistów czy analityków zawsze znajdą się tacy, którzy prognozy mają pesymistyczne, a czasem nawet zapowiadają rychły koniec świata finansów w znanym nam obecnie kształcie.
Co więcej, takie fatalistyczne prognozy mogą przynieść „ekspertowi" znaczny medialny rozgłos. Media – nad czym osobiście ubolewam – dużo chętniej podchwytują informacje wskazujące możliwość nadejścia kataklizmu, niż chwalą solidne podstawy i zdrowe tempo rozwoju polskiej gospodarki.
Czyżby chodziło tu o zaspokajanie naszej narodowej potrzeby cierpienia i nieumiejętności świętowania sukcesów? Niedawna wrzawa wokół Stadionu Narodowego jest dla mnie wymownym tego przykładem. Nie potrafimy być dumni, że w miejscu szpetnego targowiska mamy teraz jeden z najnowocześniejszych stadionów w Europie, który powstał szybciej i za mniej niż podobne obiekty w wielu bardziej zaawansowanych gospodarczo krajach.