Zadeklarujesz się za - przeciwnicy i przeciwniczki podniosą krzyk, że popierasz narzucanie siłą sztucznych wytworów politycznej poprawności, dorzucając epitet „wojujący feminizm" (dla niektórych to już nierozerwalna zbitka słowna). Przeciw - też niedobrze, bo albo jesteś nieoświeconą kurą domową, albo (zwłaszcza jeśli samej udało ci się przebić szklany sufit) egoistką nieznoszącą damskiej konkurencji w świecie zdominowanym przez mężczyzn.

Ja jestem za parytetami. Nawet jeśli trącą sztucznością, jak każde rozwiązanie narzucane odgórnie, bo skuteczniejszego sposobu na zwiększenie kobiecej reprezentacji na szczytach władzy dotąd  jeszcze nikt nie wymyślił. Przeciwniczkom radzę, żeby prześledziły historię walki o prawa wyborcze. Gdyby nie wyrąbywano ich siłą, pewnie do dziś nie byłoby nas przy urnach. Wiadomo, zawsze znajdą się pionierki, które radzą sobie i bez parytetowego wsparcia, ale nie wszystkie profesjonalistki w swoich biznesowych dziedzinach są równie zdolne w rozpychaniu się łokciami. Na czym - uważam - tracimy wszyscy.

Zastanawia mnie jednak co innego. Eksperci przyznają, że headhunterzy w firmach, które bez szemrania zaaprobowały równościowe kwoty w swych władzach, mają kłopot z realizacją tych zobowiązań. Z braku kandydatek.

Dlaczego? Opcje są co najmniej trzy. Pierwsza: faktycznie brakuje pań przygotowanych dopełnienia tych funkcji. Ale to niemożliwe. Druga: potencjalne chętne świadomie wolą zostać w cieniu, gdzieś w zarządzie, ale nie na jego czele, zgodnie z porzekadłem, że mężczyzna głową, a kobieta szyją. Albo – i to byłoby najgorsze - nie wierzą w swoje możliwości i wolą nie stawać do wyścigu. Zupełnie niesłusznie. Znam wiele założycielek małych i średnich firm, które równie świetnie poradziłyby sobie kierując gigantem zWIG20. A więc kobiety, nie bójcie się. Do zarządów i rad!