Politycy bardzo lubią brać udział w inauguracjach wielkich biznesowych projektów. Przecinanie wstęgi, wmurowanie kamienia węgielnego, posadzenie drzewka, które wyrośnie na prawdziwe drzewo, to wszystko dodaje im popularności. Znacznie trudniej jest potem pomóc biznesowi, kiedy taki projekt ma kłopoty. Tak jest dzisiaj w Europie z motoryzacją.
W Stanach Zjednoczonych z nadmiarem mocy nie ma problemów. Nawet w roku wyborczym, kiedy obecny prezydent Barack Obama walczy o reelekcję producenci zamykają fabryki, wstrzymują produkcję, otwarcie mówią o kłopotach i sami je rozwiązują. Nie są przy tym związani z władzą, ale z pracownikami, z którymi potrafią się rozstać w taki sposób, że potem nie ma wzajemnych pretensji.
Fiat i General Motors swoją lekcję w Europie już odrobiły zamknęły po jednej fabryce, wypłaciły odprawy pracownikom. Fiat dodatkowo zrezygnował z produkcji nowej Pandy w Tychach, żeby dać pracę na zachodzie - we Włoszech. Nie mówiąc o tym, że zeszłoroczna pensja Marchionne wyniosła 0.
Co dalej? No właśnie co dalej? Nikogo dzisiaj nie stać na place pełne samochodów, ani program złomowania aut, bo i państwa i koncerny walczą o swoje budżety. Prezes renaulta/Nissana, Carlos Ghosn twierdzi, że w tej branży w Europie wszyscy patrzą na wszystkich i każdy czeka, aż konkurencja zrobi jakiś ruch.
Kto dzisiaj odważy się pierwszy na radykalny krok? Peugeot próbował, ale kampania wyborcza i walczący o reelekcję Nicolas Sarkozy szybko uciszył buntowników.