Doprawdy, trudno dzisiaj o wdzięczniejsze zajęcie, niż natrząsanie się z nieudanego giełdowego debiutu Facebooka. Bo wielki, bo amerykański, bo przewartościowany. Bo wykreował 28-letniego miliardera, którym niejeden chciałby być (ja bym chciał). Mądrych, którzy już sześć miesięcy temu przewidzieli fiasko Facebooka jest dziś co niemiara.

Ja wcale nie wiedziałem, że od początku będzie klapa. Szczerze powiedziawszy, to nawet nie za bardzo interesowałem się giełdowym debiutem właściciela największego na świecie serwisu społecznościowego. Tak się jednak zdarzyło, że z zawodowego obowiązku musiałem pilnie śledzić sprawę tuż przed ogłoszeniem ceny emisyjnej i giełdowym debiutem akcji. I jedna z informacji przytaczanych przez światowe media zwróciła moją uwagę i zapaliła czerwonka lampkę w głowie: jak duży udział w objętych akcjach Facebooka mieli inwestorzy indywidualni. Na giełdzie, to nigdy nie jest dobrą wróżbą.

Od wielu dziesiątków lat wiadomo, że kiedy akcje na giełdzie kupują kucharki i taksówkarze, to trzeba czym prędzej zmykać z parkietu, bo bessa blisko. Wytrawni gracze kupują bowiem na początku hossy, a amatorzy na końcu.

Facebook, to tylko jedna spółka i powodzenie jej emisji nie wpłynie na dłużej na zachowaniu indeksów na nowojorskiej giełdzie, ale indywidualnych inwestorów - po raz kolejny - srogo doświadczy. Tak to jest, kiedy pieniądze inwestuje się bez głębszej refleksji (nie mówiąc już o głębszej analizie). Prawdopodobnie na podstawie prostej myśli: "skoro z tego smarkacza Zuckerberga Facebook zrobił miliardera, to ze mnie musi zrobić chociaż milionera". Otóż nie musi. Miliony, kosztem indywidualnych graczy, na Facebooku zrobiło niewielu.

No ale co z tego? Tak było jest i będzie. Żadne przestrogi nie uspokoją emocji, przemożnej chęci wzbogacenia się możliwie niewielkim nakładem sił. Wszak pieniądz wprawia w ruch ten świat...