Mamy połowę roku, a ceny towarów na półkach nadal są o 4 proc. wyższe niż rok wcześniej. W najbliższych miesiącach podbiją je jeszcze szukający okazji do podniesienia cen przedsiębiorcy.
I nie ma co im się dziwić. W końcu ich zyski realnie topnieją. Ryzyko, że wszystko to, co urosło nam przez ten rok w portfelu, pożre drożyzna, staje się coraz bardziej realne. Przysłowiowy Kowalski widzi, że z miesiąca na miesiąc 100 zł w sklepie starcza mu na coraz mniej. Wie jednak, że szanse na podwyżkę płacy są mało realne, kiedy sytuacja na rynku pracy nie skłania do zmiany zatrudnienia. Wydawałoby się, że do niedawna podobnie myśleli też członkowie Rady Polityki Pieniężnej.
Lektura dyskusji na ostatnim posiedzeniu RPP, kiedy doszło do podwyżek stóp procentowych, skłania jednak do pewnej refleksji. A mianowicie, że Rada, może trochę późno, ale chyba wreszcie zaczęła dostrzegać wagę psychologii. Bo co się stanie, kiedy naszemu Kowalskiemu puszczą nerwy i, mimo panicznego strachu przed zwolnieniem, o podwyżkę jednak poprosi? A co jak, natchnieni odwagą, zrobią to też jego koledzy? W języku ekonomii taki mechanizm nazywa się „presją płacową". Jeśli wynagrodzenia rosną, więcej też wydajemy. Większy popyt skutkuje podwyżkami cen. I koło się zamyka.
Rada o swoim celu inflacyjnym (niedługo będą dwa lata, od kiedy inflacja zakotwiczyła w nim ostatni raz) mogłaby wtedy zapomnieć na dłużej. Takiego scenariusza nie przewiduje dzisiaj ani rząd, ani rynkowi analitycy. Wszyscy zgodnie powtarzają, że inflacja na koniec roku wróci do normy. Oby się nie pomylili.