Po pewnej audycji radiowej, w której niedawno brałem udział, wiceprezes DemosEUROPA Krzysztof Blusz zapytał mnie: - Dlaczego Wy ekonomiści tak wierzycie, że wystarczy dokonać kilku reform – nawet głębokich – i wzrost gospodarczy od razu ruszy z miejsca?
Pytanie Blusza było bardzo trafne. Żyjemy w trudnych czasach gospodarczych, a to sprzyja nawoływaniu do reform – szczególnie w strefie euro, ale w Polsce też. Sam nie raz o pewne zmiany apelowałem, gdyż dążenie do zmian i wiara w ich skuteczność to pewnie jeden z fundamentów jakiegokolwiek rozwoju. Jednak wiara, że dochód można zwiększyć tak jak moc samochodu, poprzez określone zmiany w silniku, może być naiwna.
Istnieje przekonanie, że są pewne czynniki, które standardowo bardzo sprzyjają wzrostowi gospodarczemu. Np. można wymienić trzy następujące: zdolność gospodarki do integrowania się ze światem poprzez handel i inwestycje; stabilny pieniądz i stabilny budżet; stabilne i egzekwowalne prawo chroniące obywateli i ich własność (nota bene Grecja nie spełnia tych warunków).
Cały problem polega na tym, że wcale nie jest łatwo te cele osiągnąć. Wiele badań ekonomicznych pokazuje, że pewien standardowy zestaw reform może wyciągnąć kraj z głębokiej zapaści, ale już znacznie trudniej jest zidentyfikować reformy, które pchną średnio zamożny kraj ku zamożności.
Co gorsze, cała masa badań historyczno-ekonomicznych wskazuje, że źródeł zamożności dziś trzeba szukać wiele dziesiątków lub nawet setek lat wstecz. Zdolność ludzi w danym kraju do dokonywania określonych zmian zależy od kultury, obyczajów, mentalności, a te kształtują się przez wieki. Na przykład wbrew często słyszanym opiniom, Polska nie jest biedniejsza od Zachodu tylko ze względu na lata niewoli, wojen, komunizmu – trend zacofania w stosunku do Zachodu zaczął się już w XVII wieku.