Pretekstem do postawienia tego pytania są oczywiście wybory w Stanach Zjednoczonych. Gazety ekonomiczne na bieżąco rozpisują się o tym, czy ostatnie pogorszenie koniunktury w USA wpłynie na szanse reelekcji Baracka Obamy oraz na ile perspektywa wyborów ogranicza możliwości reform fiskalnych w tym kraju.
Ale to tylko pretekst, bo takie pytania pojawiają się przy każdych wyborach – w Polsce również. Za pewnik przyjmuje się następujące twierdzenie: im lepsza sytuacja gospodarcza, tym wyższe szanse na reelekcje rządu, im łagodniejsza polityka fiskalna, tym również szanse te są wyższe.
Wielu ekonomistów trudziło się nad zweryfikowaniem tej powszechnej opinii. W końcu sugeruje ona, że wbrew fundamentalnym założeniom ekonomii wyborcy to nie racjonalne maszyny, ale głupcy – dają się nabierać na triki z wydatkami publicznymi, patrzą tylko na bieżące wskaźniki, nie umieją przewidywać przyszłych zmian w gospodarce, wpływu reform na prosperity, nie doceniają przejściowych okresów cierpienia.
Nie będę zanudzał szczegółami, ale generalnie pokaźna liczba badań wskazuje, że owo powszechne przekonanie o wpływie koniunktury i deficytu budżetowego na szanse reelekcji jest ... błędne. Na przykład amerykański ekonomista Alan Drazen pokazywał, na podstawie danych z wielu krajów, że ani tempo wzrostu PKB ani zmiana deficytu nie wpływają na prawdopodobieństwo utrzymania się rządu (prezydenta) przy władzy. Uff, ulga. Czyli jednak są podstawy, żeby twierdzić, iż wyborcy patrzą głębiej i dalej (zwróciłbym na ten wątek uwagę wyborców partii, która przegrała w Polsce wybory w szczycie koniunktury w 2007 r.)
Tu jednak pojawia się jeszcze większa zagadka: skoro ekonomiści pokazali, że wyborcy są w miarę racjonalni, to dlaczego inteligentni dziennikarze sugerują, że wahnięcie produkcji lub wydatków publicznych w dół może zaszkodzić politycznie rządowi? Albo ci dziennikarze nie są tak inteligentni, albo wspomniane przeze mnie badania nie są do końca przekonujące.