Odpowiedź na drugie pytanie jest banalna - bo to nie pierwszy raz, tak samo działo się w zeszłym roku. Odpowiedź na pierwsze pytanie jest bardziej skomplikowana. Władze miasta tłumaczą się, że nie wpłynęły na czas pieniądze z Ministerstwa Finansów. Tymczasem bodaj tego samego dnia ministerstwo podało, że stan środków złotowych i walutowych w dyspozycji MF na koniec lipca wyniósł 46,6 mld zł. Ktoś buja, ciekawe kto.
Ciekawe też dlaczego władze królewskiego miasta balansują na krawędzi płynności. Przy budżecie 3,5 miliarda złotych, zabrakło groszy na wypłaty dla nauczycieli w szkołach niepublicznych. Przewodniczący Rady Miasta, pan Bogusław Kośmider tłumaczy, że „miasto ma obecnie skonsolidowany rachunek - nie ma finansowych rezerw, z których mogłoby korzystać w razie kłopotów. Ich utrzymywanie byłoby zresztą niegospodarnością w sytuacji, gdy płacimy kredyty". I dalej: „Stoimy przed dylematem: czy podejmować trudne i obciążające mieszkańców decyzje, takie jak np. podnoszenie podatków czy opłat miejskich, czy też ryzykować, że od czasu do czasu miasto będzie mieć problemy z utratą płynności". Dylemat p. Kośmidra polega zatem na tym, czy walnąć pałką wszystkich obywateli, czy selektywnie.
A mnie się wydaje, że problem jest trochę inny. Kraków jest zadłużony po uszy – na 2 miliardy złotych - m.in. dlatego, że zafundował sobie dwa stadiony piłkarskie za prawie 700 milionów. Sama historia budowy stadionu miejskiego (Wisły Kraków) za ponad pół miliarda i heroicznych bojów władz miasta z cwanym architektem byłaby komiczna, gdyby nie oznaczała wyrzuconych w błoto milionów i garbu długów. Ich spłata kosztować będzie w tym roku 454 miliony. Miasto musi zacisnąć pasa. Może wystarczyłoby trochę ograniczyć zatrudnienie? W końcu samorządy w latach 2007-2010 (ostatnie dostępne dane) zwiększyły liczbę pracujących w dziale administracja publiczna (z dodatkami) z 221 do 259 tysięcy, choć być może Kraków był wyjątkiem.
Przypadek Krakowa, gdzie szał inwestycyjny i marnotrawstwo środków publicznych odbija się na Bogu ducha winnych nauczycielach w szkołach i przedszkolach niepublicznych, nie jest wyjątkiem w Polsce. Wiele miast czuje już zaciskającą się pętlę. Dlatego rozpoczęły kampanię na rzecz zwiększenia ich udziału w podatkach ( tak mniej więcej o jedną czwartą), zbierają podpisy pod obywatelskim projektem ustawy, na jesieni będzie w tej sprawie gorąco. Tłumaczą, że mają coraz więcej obowiązków, a dochody nie rosną, ot co. A skutki finansowe? Otóż jak piszą autorzy „projekt ustawy nie rodzi skutków dla całego sektora finansów publicznych", oznacza bowiem tylko „przesunięcie kwoty 8 mld złotych z budżetu państwa do budżetów jednostek samorządu terytorialnego". Ba, jak będą miały więcej pieniędzy, to podwyższą lokalne inwestycje i 2 miliardy wrócą do budżetu w postaci podatku VAT i innych. Niemal finansowe perpetuum mobile.
Problem w tym, że jeśli w budżecie państwa nagle powstanie dziura na 8 miliardów, to nie kilkuset nauczycieli nie dostanie wypłat, ale kilkaset tysięcy.