Ostatnio najwięcej mówiło się o gigantycznych problemach, w jakie przy realizacji kontraktów drogowych wpadły największe firmy z branży budowlanej. Nie pomogło im nawet to, że koszty budowy kilometra autostrady czy drogi ekspresowej nad Wisłą należą do wyższych w Europie. A okazuje się, że mogą być jeszcze wyższe. Wszystko przez obligacje drogowe, emitowane na rzecz Krajowego Funduszu Drogowego.
Kiedy cztery lata temu rząd podejmował decyzję o uruchomieniu tego sposobu finansowania budowy dróg, nie wydawało się to złym pomysłem. Na świecie szalał kryzys, potrzebne były więc cięcia wydatków i oszczędności. Z drugiej strony mieliśmy do wydania miliardy euro unijnych dotacji, do których uruchomienia potrzebny był wkład własny. Okazuje się jednak, że nie policzono dokładnie kosztów obsługi zadłużenia (do tej pory KFD pozyskał z emisji 24 miliardy złotych).
Liczono, że obsługę długu zrównoważą m.in. wpływy z e-myta. Elektroniczny system działa, ale na razie przynosi marne dochody, więc Ministerstwo Infrastruktury chciałoby mieć możliwość rolowania długu. Eksperci biją na alarm. I mają powody, bo ogromne koszty obsługi coraz większych drogowych długów mogą ograniczyć potrzebne inwestycje w przyszłości. Problem w tym, że mleko się rozlało, a długi tak czy inaczej trzeba będzie spłacić. Tym razem dobrze byłoby jednak, żeby resort infrastruktury policzył wszystko dokładnie. Rachunek za wyjątkowo drogie drogi i tak zapłacą przecież kierowcy.